Made in Chicago - Gregg Ward Trio

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Pierwszego dnia szóstej już edycji, po ognistym występie Zooid Henry'ego Threadgilla, wystąpił band Grega Warda Phonic Juggernaut. Trio tworzą – oprócz lidera na saksofonie altowym – Vincente Archer na kontrabasie i Damion Reid na perkusji. Był to ich premierowy koncert w Europie. Muzycy zagrali materiał ze swojego pierwszego wspólnego albumu (wyd.: Thirsty Ear). Rzeczywiście: Juggernauci potrafią ze zniewalającą mocą rozbić najtwardsze przeszkody– a są przed nimi przynajmniej dwie: format tria – bez instrumentu harmonicznego – oraz wybór repertuaru – czysty gatunkowo jazz. Jak tego dokonują?

Greg Ward jest duchowym wychowankiem Freda Andresona – zadedykował mu jeden z utworów i opatrzył krótkim wspomnieniem o mistrzu. Greg z Andersonem spędził bardzo dużo czasu, a że Anderson miał dla ucznia (zresztą... miał je dla wszystkich...) wiele serca, Greg mógł “od maleńkiego” rozwijać się pod okiem mędrca. Wspaniały dar losu. Greg wykorzystał go w stu procentach. Jest uważnym, skupionym, otwartym muzykiem, który potrafi swoją grą zaprzeczyć każdej teorii o stagnacji jazzu. Co najważniejsze: największa moc tkwi w jego brzmieniu: zawierają się w nim i cała wiedza, i przekaz. Greg jest – już od kilku lat – samoistnym, pełnym muzykiem. Jego serce i głowa odpowiedzialne za kompozycję są idealnie sprzężone z jego ciałem – odpowiedzialnym za dźwięk. Jego technika z dziś jest mile dalej od tej sprzed trzech lat, kiedy to pierwszy raz mieliśmy okazję usłyszeć go na Made in Chicago. Słychać to było już na kilku płytach i koncertach, i teraz, kiedy Ward zaczyna rozwijać skrzydła na naszych oczach i okazuje się, że ich rozpiętość jest zaskakująca. Nieoczekiwanie zniewala również skromność tego młodego czlowieka, który na scenie i poza nią ma diabliki w oczach – ale nie ma w tym człowieku cienia arogancji. Ten wyraz oczu to po prostu żar, który daje początek muzyce.

Tyle Ward. Drugim pięknym ogniwem jest Vincent Archer. Powiem tylko tyle: ten kontrabasista jest ucieleśnienim melodii. To chyba jego manipulacja czasem oraz delikatnością (tudzież mocą) dotyku pozwalają mu zagrać wyraziście zarysowaną melodię jedynie dzięki kilku szaprnięciom strun... Wow! I jeszcze jedna rzecz była uderzająca: bardzo intymny kontakt z instrumentem. Wczorajsza gra Archera była jak piękny sen.

Sen ten jednak został trochę zakłócony przez trzecie ogniwo: Damiona Reida – po koncercie słychać było głosy z widowni, że było to ogniwo najsłabsze. Reid jest perkusitą świetym, ale – niestety – bywa zbyt zapalczywy i po prostu zbyt... głośny. W kilku momentach zdołał w zapamiętaniu zagłuszyć nawet Warda, co nie jest łatwe. Zapewne jest w tym trochę winy nagłośnienia, ale jednak chyba tym razem więcej samego Reida. Nie potrafił się powstrzymać i zabrał przestrzeń swoim partnerom. Mnie osobiście to bardzo nie wzburzyło – występ live wymyka się spod kontroli czasem w niepożądanym kierunku, bywa – ale widziałam bardzo zdenerwowanych na Reida słuchaczy... Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że na płycie zespołu relacje między instrumentami są ustalone lepiej.

Bez względu na potknięcia zespołu trzeaba mieć na uwadze, że w Poslce takiego nie uraczysz. Ward wydał dopiero drugą płytę pod swoim przewodnictwem - jest to materiał dopracowany, porywający i dojrzały. Polscy muzycy rzadko zbliżają się do poziomu świadomości muzycznej, którą prezentuje Ward, o rzemiślniczej nie ma co mówić, bo nie ma polskiego saksofonisty w podobnym wieku, którego można by z Gregiem porównać... Podsumowując wczorajszy występ, dodam, że publiczność gromkimi brawami “wymusiła” na zespole dwa bisy ognistej imporwizacji. Bardzo udana premiera.