Made to Break w Pardon, To Tu

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
materiały prasowe

Zaczęło się. Żegnajcie beztroskie wieczory przy herbacie, seanse z piłką kopaną i nadgodziny. Ruszył maraton w Pardon, To Tu, które w listopadzie stanie się czymś na kształt polowej redakcji Jazzarium. Na pierwszy ogień poszedł Ken Vandermark z Made to Break i, niestety, ognia w tym było zaskakująco niewiele.

Dobrze przemyślano formułę drugiego dnia rezydencji amerykańskiego saksofonisty. Wieczór podzielono na trzy sety. Pierwsze z nich były w całości improwizowane, a ostatni i najdłuższy – zaprezentował kompozycje wspomnianego kwartetu Vandermarka. Zaczęło się naprawdę świetnie, więc, zacierając ręce, przypomniałem sobie wyświechtaną formułkę o filmach Hitchcocka. Na scenie pojawili się bowiem Ken Vandermark i Christof Kurzmann. Ten pierwszy sięgnął po klarnet i wygrywał dość melodyjne partie, do których wiedeński elektronik dogrywał ambientowe szumy i kliki, które mogłyby spokojnie znaleźć się na bardziej melodyjnych albumach Autechre (patrz: „Amber”). Co więcej, momentami przedrzeźniał swojego partnera, zapętlając i preparując grane przez niego dźwięki. Zagrany dość cicho (brawa za dyscyplinę dla publiczności!), delikatny, ale  zbudowany z podziwu godną dramaturgią stanowił świetne przed występem – rzekomo – najbardziej radykalnym bandem Amerykanina.

Nie był to zresztą koniec budowania suspensu. Po króciutkiej przerwie na scenie znów pojawił się Vandermark – tym razem w asyście perkusisty Tima Daisy’ego oraz reprezentanta lokalnej sceny – Ksawerego Wójcińskiego. Ten, równie improwizowany koncert, był w zasadzie antytezą grania duetu. Poszukiwania trio zwrócone były nie w stronę syntetycznych preparacji, lecz ku muzyce źródeł. Napędzany przez dudniący kontrabas set pulsował i pędził na złamanie karku. Mieliśmy tu jazzowe DNA, potężny groove, który omal nie zwalił z nóg uwijającego się jak w ukropie Wójcińskiego. Do tego szaleńczego pędu nie zabierał się jakoś Tim Daisy, który co chwila łamał tempo, ale rodzący się w ten sposób dysonans nadawał całości pewnego uroku.

Po tak królewskim wprowadzeniu danie główne pozostawiło niedosyt. Przede wszystkim występ Made to Break nie spełnił moich oczekiwań pokładanych w owym „najbardziej radykalnym” projekcie. W najlepszych momentach, gdy całość się jakoś zazębiała kwartet brzmiał podobnie do afrykańskich wycieczek The Ex, ale brakowało mu tej żarliwości i przede wszystkim energii. Zresztą, słyszałem występ Holendrów z Vandermarkiem na pokładzie i koncert w Pardon, To Tu nie miał do niego startu. Być może wynikało to z faktu, iż – jak na wstępie zaznaczył lider – Made to Break zdecydowali się zagrać kompozycje nowe. Był to pomysł tym bardziej ryzykowny, że kontrabasistę Devina Hoffa zastępował Jaspers Stadhouders. I rzeczywiście, mogliśmy zobaczyć, że na początku koncertu Daisy udzielał mu drobnych wskazówek. Sęk w tym, że młody basista dał się poznać jako ciekawy i radykalnie posługujący się muzyk, grając w Cactus Truck. Tutaj tej energii brakowało.

Oczywiście, koncert Made to Break miał swoje momenty. Przecież instrumentalistów takich jak Tim Daisy ogląda się dobrze, nawet gdy wykonują „4’33’’”Cage’a. Tym bardziej szkoda, że niewiele było momentów, gdy między muzykami iskrzyło. Na domiar złego, gdy uderzali już dość prostym, afrykańskim rytmem, ginął gdzieś Kurzmann i jego elektroniczne zabiegi.

Chwilę po koncercie Tim Daisy gratulował Wójcińskiemu świetnego występu, będąc pod wyraźnym wrażeniem potężnej energii wydobywającej się z jego instrumentu. Cieszy ta zdrowa optyka amerykańskiego bębniarza. Rzeczywiście, jest to nad wyraz słuszny adresat „pokoncertowych” pochwał. Szkoda tylko, że Made to Break tego wieczoru postanowili z nim nie konkurować.