Lekcja słuchania z The Necks

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Powiększenie, Centrum Sztuki Współczesnej, Laboratorium – wszystkie te nazwy własne, a zarazem słowa odsyłające do pewnego zbioru skojarzeń i kontekstów, idealnie wpisują się w dźwięki, które zabrzmiały niedzielnego wieczoru w Warszawie. Już na kilka tygodni przed występem The Necks dało się wyczuć w stołecznych kręgach muzycznych zapaleńców pewne radosne podniecenie, choć może bardziej napięcie i oczekiwanie. Bilety, biorąc pod uwagę rodzaj muzyki grany przez trio rozeszły się jak pieczywo pierwszej świeżości. Szczęśliwi ci, którym się udało. Osobiście z twórczością The Necks w wersji na żywo miałem kontakt po raz pierwszy i było to doświadczenie z rodzaju wyjątkowych i niepowtarzalnych, zapewne na trwałe wpływających na sposób myślenia o muzyce powstającej w czasie rzeczywistym.

Do CSW postanowiłem przyjść punktualnie, aby załapać się na support, który z racji zestawienia ciekawych artystów warszawskiej sceny improwizowanej zapowiadał się tyle intrygująco, co tajemniczo. Paweł Szpura, Mike Majkowski i Łukasz Rychlicki, występujący w niedzielę pod nazwą Lotto są mi znani z wielu projektów, świadom dość szerokiej skali ich muzycznych zainteresowań byłem przygotowany na niespodziewane – i pod tym względem osobliwa nazwa tria ma jak najbardziej sens.

Łukasz Rychlicki, który grając solo w zeszłym miesiącu przed The Thing zaproponował solidną, krótką dawkę gitarowego noise’u flirtującego momentami z melodią, podąża dość konsekwentnie obranym przez siebie szlakiem. W Laboratorium było niewątpliwie więcej charakterystycznych tematów, a ich powoli budowana dramaturgia przywoływała dość jednoznaczne skojarzenia z triem, które miało wejść na scenę już za chwilę. Muzykę Lotto można określić, jako ekstatyczną i transową – duży w tym udział miał z pewnością Paweł Szpura, który podczas całego występu zdawał mi się osobą najbardziej ogarniającą to co się dzieje na scenie. Perkusja pełniła rolę wartości stałej, a jej ascetyczne, motoryczne i powtarzalne zagrywki przywodziły na myśl zacną inspirację – krautrock spod znaku Neu!. Kontrabas Majkowskiego momentami bardzo ciekawie dialogował z gitarowym zgiełkiem, jednak w perspektywie całości trochę zabrakło muzykowi pomysłu, dokładności i siły przebicia, żeby uczynić z instrumentu integralne i charakterystyczne ogniwo tria. Często Majkowskiego po prostu nie było słychać. Lotto balansowali pomiędzy precyzją (która nie do końca wyszła), repetytywnością a hałasem. Prawdopodobnie gdyby nacisk został położony bardziej na ten ostatni, zespół zabrzmiałby nieco bardziej oryginalnie i kontrastowo, jeśli chodzi o gwiazdę wieczoru. Jednak w dalszym ciągu był to występ solidny, a samo trio w perspektywie czasu może stać się czymś naprawdę interesującym. Mam też nadzieję, że Lotto zaprezentuje się w przyszłości od strony bardziej odważnej i samoświadomej. Koncert o charakterze smakowitej, lecz nie do końca pełnokrwistej przystawki, biorąc pod uwagę wyrafinowanie i poziom głównego dania.

The Necks. Ciężko cokolwiek napisać. Zresztą opisywanie maestrii wykonawczej siłą rzeczy otarłoby się o wyliczankę truizmów. Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem płytę Music for 18 Musicians Steve’a Reicha i pomyślałem, że ciężko mi będzie kiedykolwiek obcować z muzyką równie piękną, idealną w swej konstrukcji. Minimalizm ma w sobie coś uwodzicielskiego. Muzyka zdawać by się mogło prosta, niepiętrząca przed słuchaczem przeszkód takich jak na przykład jazgot brötzmannowskiego saksofonu, czy często atonalna, pozbawiona melodyki muzyka współczesna. Minimalizm łączy w sobie bardzo duży ładunek zarówno intelektualny jak i czysto emocjonalny, czego prawdopodobnie najpełniej doświadczyć można podczas występu na żywo. Pączkujące, iluzorycznie, niepostrzeżenie ewoluujące kompozycje sklecone z zegarmistrzowską precyzją. Proste, lecz złożone z elementów doskonale do siebie pasujących niczym puzzle 1000 kawałków. Na pozór wszystko wydaje się podobne, jednak przy głębszym skupieniu widać niuanse i szczegóły układanki, która wyjść może jedynie dzięki doskonałemu połączeniu elementów.

Podczas koncertu The Necks mieliśmy do czynienia z kilkoma zestawami puzzli: pierwszym było samo trio, które pracowało na scenie niczym jeden organizm, generując muzykę po dłuższym czasie sprawiającą wrażenie materialnej rzeczywistości wypełniającej przestrzeń dookoła, bytującej niezależnie od uderzeń w struny, klawisze, czy talerze. Zatem dźwięki występujące w czasie były układanką numer dwa, tworzącą z każdą para uszu obecną na widowni oddzielną suwerenną konstelację. W moim wypadku była to konstelacja, która na długo pozostanie w pamięci jako synonim niesamowitej precyzji wykonawczej, perfekcji w konstruowaniu muzyki „tu i teraz” przez artystów niezwykle otwartych podchodzących do dźwięku z nabożną czcią i szacunkiem.

Muzyka The Necks zabrzmiała w CSW dwukrotnie, a każdy z setów był na swój sposób zamkniętą całością o własnej niepowtarzalnej architekturze. Będąc świadkiem improwizacji tak dokładnej, wolnej, nieprzegadanej, złożonej z wyraźnych, kaligraficznie dopracowanych elementów, czułem się jak uczestnik lekcji słuchania muzyki. Fantastycznie było brać w niej udział i wyjść bogatszym w niezapomniane doświadczenie.

The Necks otrzymali owacje na stojąco, po czym radośnie zapowiedzieli chęć powrotu do Warszawy. Mam szczerą nadzieję, że nastąpi to jak najszybciej.