Krakowska Jesień Jazzowa: Joelle Leandre solo - I know the tool. I play my shit.

Autor: 
Bartosz Adamczak

Są takie koncert na które czeka się z wytęsknieniem szczególnym. W całym programie tegorocznej Krakowskiej Jesieni Jazzowej, pomimo wielu mocnych punktów, takich wydarzeń jest zaledwie, dla mnie osobiście, kilka. Kochamy w Krakowie Kena Vandermarka, Matsa Gustafssona, Barry Guy'a czy Peter Brotzmanna i nie zamierzam narzekać, że będziemy mogli widzieć ich po raz kolejny. Ale z utęsknieniem czekałem właśnie na ten koncert, niby niepozorny, bo kontrabas solo to nie jest zazwyczaj przebój programu klubowego. Nie miałem do tej pory szczęścia widzieć na żywo tej artystki (niestety nie dotarłem onegdaj do Wrocławia na koncert Les Diaboliques) ale płyty wydane w ostatnim czasie utwierdzały mnie w odczuciu, że jest to jedna z najważniejszych postaci euroepejskiej sceny muzycznej. 


Kiedy pomyśli się o tym, że dla tej kobiety kompozycje pisali tacy wielcy jak John Cage i Giacinto Scelsi, można spodziewać się na scenie kogoś śmiertelnie poważnego (błędne to oczywiście przyzwyczajenia dotyczące muzyki "poważnej", fragmenty video rozmów z Johnem Cagem ukazują go jako bardzo pogodnego i optymicznego człowieka). Pewnym zaskoczeniem może być więc widok wchodzącej powoli na scenie pogodnej starszej Pani (z całym szacunkiem). Zaskoczeniem kolejnym zawadiacki uśmieszek i błysk w oku kiedy Joelle Leandre odwraca się do publiczności. A na sam koniec absolutne przeobrażenie kiedy obejmując kontrabas chwyta za smyczek i zaczyna szarpać i piłować struny. Joelle staje się wtedy medytującą kapłanką, szamanką w rytualnym tańcu zaklinająca deszcz a nawet diaboliczną i nieco złośliwą wiedźmą.
 
 
Na scenie niby tylko jeden instrument (smyk, drewno, kilka strun) i jedna osoba ale za to w muzyce cały świat, który trudno ogarnąć. Dźwięki dzikie jak i te ulotne, wyrywane z instrumenty jak i te ledwo wyszeptane (są chwile, w którym artystka gra jakby powietrzem, ledwo dotykając instrumentu). Poszczególne utwory mogą skończyć się absolutną ciszą pozwalającą wybrzmieć unoszącym się dźwiękom, ale też i spontanicznym śmiechem publiczności.
 
Trywialnie wręcz pisać o ogromnej wyobraźni, nienagannym warsztacie, bogatej ekspresji i tak dalej. Joelle potrafi z kontabasu wydobyć wszystko, pojawiają się mocarne i drapieżne riffy (Apocalyptica plays Metallica się chowa), delikatne linie melodyczne, eksperymentalne, fizyczne traktowanie instrumentu, wieloliniowe narracje które budują całość z różnych barw instrumentu - smyczek arco, przybrudzony dzwięk na poluzowanej strunie, delikatna gra alikwotów na strunach, perkusyjne dżwięki strun poniżej jak i powyżej głownego progu aż w końcu tupot nóg i gardłowe okrzyki i śpiew.
 
Po koncercie publiczność tłumnie (dawno się to w Alchemii nie zdarzało) obstawiła stolik z płytami, które Joelle ze sobą przywiozła a co bardziej ciekawscy pytali artystkę o jej improwizacje, podejście do intrumentu itp. O ile w trakcie koncertu w przerwie między utworami powiedziała bardziej filozoficznie o tym, że zanim zagra, nie ma pojęcia co się wydarzy i nie można za dużo myśleć, przy stoliku w sposób zdecydowanie bardziej bezpośredni na jeden z kontemplementów odpowiedziała: I know the tool. I play my shit.