Koncert, który miał być wielki – Charles Lloyd z triem Marcina Wasilewskiego w Teatrze Roma

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Są takie koncerty, które inspirują do refleksji nie tyle za sprawą dobiegającej ze sceny muzyki, ale okoliczności ich organizacji, szerokiego kontekstu artystycznego czy miejsca, gdzie się odbywają. Czasem bywa i tak, że konkretny występ urasta do rangi „zagadnienia”, którego analizowanie wypełnia myśli o wiele dłużej, aniżeli wspomnienie zagranych utworów czy budowanej dramaturgii partii solowych. Takich „problematycznych” koncertów mam za sobą trochę i do listy tej dołączył niedawny występ amerykańskiego saksofonisty Charlesa Lloyda z triem Marcina Wasilewskiego w warszawskim Teatrze Roma.

Zanim o samym koncercie, to przyznać trzeba że machina promocyjna dała o sobie znać na długo przed samym wydarzeniem. Już na kilka tygodni przed nim przystanki autobusowe, słupy ogłoszeniowe, a nawet ekrany w komunikacji miejskiej informowały o tym listopadowym wieczorze. Siła oddziaływania marki Teatru Roma, który organizuje cykl „Dobry Wieczór Jazz”, robi swoje. Prawdopodobnie żaden warszawski koncert tria Marcina Wasilewskiego nie był tak promowany (a szkoda), nie mówiąc już o Charlesie Lloydzie, który po raz ostatni w stolicy zagrał 49 lat temu (również szkoda). Miał to więc być pierwszy występ Lloyda w Warszawie od prawie pół wieku, ale także pierwszy w ogóle z triem polskiego pianisty. Takie spotkania gwiazd ekscytują, dając nadzieję na wrażenia szczególne. Koncert cieszył się więc uwagą mediów, publiczności – również, niektórzy dziennikarze zapowiadali wręcz „jazzowe wydarzenie roku”.

Pytanie jednak, czy koncertem roku, albo chociaż koncertem miesiąca, może być pierwsze zetknięcie muzyków na scenie. W sensie historycznym – pewnie tak. Ale tym prawdziwie artystycznym, na którym powinno nam zależeć najbardziej? Bowiem tak jak niektórzy spodziewali się niezapomnianego spotkania bez precedensu, tak inni mogli mieć wątpliwości, czy na scenie ma w ogóle szansę zdarzyć się coś bardziej doniosłego aniżeli szeregowy koncert świetnych jazzmanów, którzy grają ze sobą od, powiedzmy, 23 lat. I niewykluczone, że ci pozostali obawiali się wręcz, czy nie wydarzy się aby coś znacznie mniej doniosłego. Bo same nazwiska, owszem, ekscytują, ale również trudno by nagle stworzyły wiarygodny zespół z przekonującym przesłaniem. Kto widział wideo z niedawnego koncertu „kosmicznej” grupy Super Nova z Carlosem Santaną, Waynem Shorterem, Herbiem Hancockiem i Marcusem Millerem, ten wie, co mam na myśli.

 

W Teatrze Roma tak źle nie było, ba, było nawet całkiem nieźle. Mogły zachwycić niewymuszone, jakby od niechcenia kreowane piękne frazy Lloyda. Jego gra miała w sobie oszczędność, mądrość, ale i pewną szczerą żywotność. Emanowała z niej klasa mistrza, który gdy tylko zadmie w instrument, objawia swój geniusz i zakorzenioną w tradycji oryginalność. Ranga tria Wasilewskiego także jawi się jako niezachwiana jakość. To energetyczny, to liryczny fortepian lidera, łączący solidność z wielką wyobraźnią kontrabas Sławomira Kurkiewicza oraz minimalistyczna, pełna inteligencji i przekory perkusja Michała Miśkiewicza – to główne komponenty ich wyrazu, które spowite są doskonałą komunikacją i telepatycznym reagowaniem na pomysły partnerów. Swoje uznanie dla tria artykułowałem zresztą nie raz, nie ma więc potrzeby rozwijać tutaj wątku wyjątkowości tej grupy-instytucji.

Rozwinąć wypada jednak wątek „problematyczności” koncertu, który w moim poczuciu był wydarzeniem dla słuchaczy zbędnym. Bo jaki sens kryje się za zorganizowaniem występu muzyków, którzy nie mogą w swoim towarzystwie w pełni rozwinąć skrzydeł? Kiedy trzeba nad wyraz dosłownych gestów na scenie, aby wrócić do tematu kompozycji czy wskazać następnego do zagrania solo? I wreszcie, gdy zespół znany ze swoistego stylu ma podporządkować się do konwencji muzykowania standardowego, która – co było do tej pory dla mnie nie do pomyślenia – sprawia, że chwilami brzmi on jak mainstreamowa grupa jedynie akompaniująca na jazzowo, grająca „do...” ?

 

No właśnie, do czego grali muzycy w ten listopadowy wieczór? Myślę, że przede wszystkim do konkretnej widowni, której jazz kojarzy się bardziej z elegancką konwencją niż gorejącą sztuką współczesną oczekującą namysłu. Z takim uładzonym obliczem gatunku, które bazuje na pojęciach „prestiżu”, „wyjątkowej uczty muzycznej” czy „styku sztuki i biznesu”, nie ma jednak co walczyć. Są tacy odbiorcy, takie miejsca i takie wydarzenia, które żywią to zjawisko. Pytanie, które każdy świadomy słuchacz powinien sobie zadać, brzmi: czy na pewno chcę w tym uczestniczyć? Czy jest to ta maksymalna wartość, ta pożądana treść artystyczna, której pragnę doświadczać?

Ale kto wie, może z premierowego spotkania Lloyda z polskimi muzykami wyniknie coś więcej? A nuż to dopiero początek prawdziwych wrażeń, które będą nam dane przy innych okazjach – o ile saksofonista nawiąże dalszą współpracę z naszym triem? Jeżeli do tego miałby prowadzić występ w Teatrze Roma, wówczas będę gotów pogratulować organizatorom ich kreacyjnego przedsięwzięcia. Na razie jednak pozostaję ze swoim „problemem” i, gdy tylko dokończę to zdanie, spojrzę na strony internetowe Lloyda i Wasilewskiego w poszukiwaniu ich koncertów już wyłącznie z ich working bandami