Konceptualiści kontra zawodowcy: Samuel Blaser Quartet i Mark Turner Quartet na Festiwalu Jazz Jantar

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Przemysław Kozłowski

Jedną z najważniejszych cech Festiwalu Jazz Jantar jest jego rozpiętość programowa. Do tej pory podczas listopadowej edycji wydarzenia w rozmaitych konfiguracjach występowali artyści reprezentujący liczne pogranicza i podgatunki stylistyczne, ale takiej konfrontacji jeszcze w tym roku nie było. Na scenie Żaka w czwartkowy weczór wystąpili jazzowi konceptualiści oraz pierwszoligowi zawodowcy mainstreamu.

Z jednej więc strony zespół pod wodzą jednego z najważniejszych puzonistów młodej sceny jazzowej - Samuela Blasera. Kwartet którego skład uzupełnili Russ Lossing na klawiszach, Masa Kamaguchi na kontrabasie i znakomity Gerry Hemingway na perkusji gdańskim koncertem zainaugurował trasę promującą najświeższe wydawnictwo: dedykowany Jimmy’emu Giuffre album Spring Rain. W dużej mierze było to zestawienie premierowe, gdyż w stosunku do bandu, który rejestował materiał na potrzeby płyty zmieniła się cała sekcja rytmiczna. I choć Gerry Hemingway jest od jakiegoś czasu mniej lub bardziej stałym współpracownikiem Blasera – ostatnio grają razem w Consort In Motion czy w trio z Benoît Delbecq’iem - to każdy nowy skład potrzebuje chwili, by się zestalić. Tym bardziej, kiedy idzie o muzykę tak skrajnie otwartą, jak ta zaprezentowana na Sali Suwnicowej gdańskiego Żaka. Pełną powietrza, opartą na ostrożnym podejściu do materii dźwięku i tak bardzo zależną od intuicji i porozumienia znajdujących się na scenie muzyków. Swobodnie zarysowana, ogromnie przestrzenna muzyka, zespolona z luźno do siebie przystających rytmu perkusji, nader często uciekającego się do pomruków i jęków puzonu, klawiszowych zagrywek instrumentów Rhodesa, Wurlitzera i Steinwaya i minimalistycznego kontrabasu z rzadka uderzała w jazzowy drive i wymagała dużego skupienia uwagi. Nie wiem, czy rzeczywiście była to kwestia nierozegrania bandu, czy też stosunkowo niewielkiej komunikatywności tej muzyki, fakt faktem, że konceptualny koncert kwartetu Blasera nie do końca do publiczności trafił. Czyżby tym koncertem Szwajcar niechcący zadał nam spore zadanie domowe?

Mark Turner z kolei nie należy raczej do artystów, którzy bawiliby się w pytania. W jego muzyce wszystko jest jasne. Kwartet amerykanina, który na scenie Sali Suwnicowej pojawił się po przerwie, zaprezentował więc modern jazz pełną gębą. Zawodowy, porządnie zgrany team w osobach Avishaia Cohena na trąbce, Joe’go Martina na kontrabasie i Obeda Calvaire’a na perkusji (tu, podobnie jak u Blasera, zastępstwo: płytę Lathe of Heaven nagrał Marcus Gilmore, a jeszcze niedawno z kwartetem Turnera koncertował inny wyśmienity drummer – Justin Brown) ciągnął do przodu jak maszyna. Jakkolwiek lekkim nietaktem byłoby może wyróżniać kogoś z grona tak świetnych instrumentalistów, na pełne podziwu „ooooo!” najpełniej zasłużył właśnie perkusista, grający zresztą – co jest pewnym wyznacznikiem talentu -  w SFJAZZ Collective. Nie dosyć, że Calvaire przez cały koncert szył wyrazistym ściegiem, to jeszcze odegrał dwie bardzo spektakularne solówki. Jego także udzielający się we wspomnianym ensemble’u kolega - Avishai Cohen (nie mylić z Avishaiem Cohenem – kontrabasistą) wraz z Turnerem tworzyli zwartą sekcję o pełnym brzmieniu, swoje dołożył też Joe Martin. Słowem: wszystko szło jak należy, partie solowe były pełne wyobraźni a band, w najlepszym tego terminu znaczeniu: zawodowy. Miłośnicy klasycznej jazzowej formy i pełnego brzmienia współczesnego straight-ahead nie wyszli z koncertu zawiedzeni i z pewnością powrócą jeszcze co najmniej na finał, gdzie czeka na nich równie zapewnie klasowy zespół Jamesa Farma.