Ken Vandermark na Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2017

Autor: 
Bartosz Adamczak

Ken Vandermark jest dla historii Krakowskiej Jesieni Jazzowej postacią absolutnie kluczową. Pięciodniowa rezydencja Vandermark 5 w roku 2004, udokumentowana potem przez Not Two na 12 (sic!) płytowym boxie to właściwie pra-początek festiwalu, moment w którym krakowska Alchemia staje się na kolejnych kilka lat polską stolicą free-jazzu. Ken Vandermark był na festiwalu obecny niemal co roku, czasami kilkukrotnie, grając i solo, i w duetach (np. z Paal Nilssen-Love czy Barrym Guyem) a także z orkiestrą Resonance. Z tą ostatnią pojawiła się też festiwalowa formuła tzw. “małych składów”, gdzie finałowy koncert dużego zespołu poprzedzony jest koncertami wyłonionych ad hoc mniejszych formacji.

Tegoroczna rezydencja zatytułowana “Unexpectable” to 5 dni spędzonych z wyśmienitymi muzykami zaproszonymi przez Vandermarka. 11 muzyków, 14 koncertów, każdy właściwie stanowiący osobny muzyczny mikroświat, bez wielkiej puenty w postaci koncertu orkiestry ale za to z paroma fragmentami cudnymi, które w pamięci zostaną zapisane wyraźnie i trwale. Kilkoma innymi, które w natłoku wrażeń i ilości dźwięków zapewne pozostaną wspomnieniem bardziej mglistym. Pamięć jest, w konfrontacji z muzyką, narzędziem tak samo niedoskonałym jak słowa.

Dzień I
Set 1. Ken Vandermark – Nate Wooley duo, na zakończenie europejskiej trasy. Muzyka gdzieś na styku współczesnej kameralistyki i free jazzu, intrygująca ciągłym kontrapunktem trąbki i saksofonu, z zaskakującymi lirycznymi akcentami melodycznymi. Utwór Nate’a Wooleya odznacza się dodatkowo ciekawą historią.
Jego inspiracją jest “Cheap Imitation” Johna Cage’a, napisane w 1947 na potrzeby grupy baletowej Marce’a Cunnighama. Cunningham miał gotową już choreografię do dramatu symfonicznego “Sokrates” Erika Satie ale nie dostał zgody na wykorzystanie oryginalnej kompozycji. Cage zatem stworzył nową kompozycję bazując na oryginalnym rytmie utworu Satie. Nate Wooley wykonał zabieg odwrotny – wykorzystując melodie Johna Cage’a zmienił rytm kompozycji. Myślę że Cage przyklasnąłby zarówny pomysłowi jak i wykonaniu.
 
Set 2. Steve Noble. Perkusista zaskoczył wszystkich chyba rozpoczynając występ pełnym rozmachu i werwy solem w czystym językiem klasyków big bandu – Louis Bellsona i Buddy Richa. Kiedy tempo trochę zwalnia Noble skupia się na eksplorowaniu całego wachlarza rezonujących współbrzmień – wzmacniając za pomocą membrany i ramy bębnów  wibracje kamertonów, gongów, talerzy. Ogromna wyobraźnia nie ustępuje rytmicznej dyscyplinie – kolejne preparacje instrumentu tworzą wspólną narrację,  na kształt suity. Na zakończenie, Noble ponownie wraca do swingu.  Podróż w czasie. Jeden z najlepszych występów całego tygodnia.

Set 3. Ikue Mori – Matte Rasmussen. Przyznać od razu muszę dość obojętny stosunek do twórczości Ikue, dźwięki wydobywające się z jej laptopa niemal zawsze intrygują, ale rzadko wzbudzają żywsze emocje z mojej strony. Sceniczny bezruch pogłębia tylko poczucie pewnej alienacji.
Matte Rasmussen na scenie to zdecydowanie inny, bardzo fizyczny sposób ekspresji. Młoda Dunka gra na saksofonie altowym dźwiękiem mocno agresywnym, ostrym jak brzytwa. Lubuje się też w preparacji instrumentu – tłumi dźwięk rekwizytami (papierowy kubek, plastikowa butelka), demontuje saksofon (gra bez ustnika) – efekty brzmieniowe są często zaskakujące. Problemem jest jednak poczucie pewnej epizodyczności tych eksperymentów.
W najciekawszych fragmentach wibrujący dźwięk preparowanego saksofonu nabiera cech cyfrowego dźwięku istniejącego na tej samej płaszczyźnie brzmieniowej co futurystyczne sample laptopa. Przez większą część obie panie grają jakby obok siebie a nie do końca ze sobą.


Dzień II
Set 1. Na początek Matte Rasmussen solo – kontynuacja stylu zaprezentowanego dzień wcześniej na scenie Hevre. Z jednej strony szybkie, euforyczne pasaże dźwięków jak cięcie nożem, z drugiej dekonstrukcja fizyczna i brzmieniowa saksofonu za pomocą preparacji. Rasmussen dołącza do tego element sceniczny, przechodząc z saksofonem w poprzek sceny oraz wśród publiczności, odbijając fale dźwiękowa od kolejnych płaszczyzn. Na koniec gra hymn USA rozwibrowanym dźwiękiem na wzór Aylera. Gra saksofonistki angażuje publiczność, intryguje brzmieniowo, ale w moim odczuciu trochę brak jej improwizacji kierunku, ponownie dominuje wrażenie, być może zamierzone, fragmentaryczności.

Set 2. Duet John Butcher – Nate Wooley wykonuje bez wahania salto mortale zanurzając się w radykalnej improwizacji, nastawionej na ton i brzmienie dźwięku aniżeli rytm, czy frazę melodyczną. Zachwyca absolutnie Butcher, który bez żadnych preparacji wydobywa z saksofonu dźwięki świszczące, świergoczące, oraz świdrujące, wtóruje mu Wooley oszczędnie korzystając z tłumików (w tej roli też przytknięty do trąbki arkusz blachy). W pewnym momencie Wooley usuwa jedną z części trąbki – uzyskany basowy dron wydaje się dobiegać z zupełnie innego instrumentu. Fascynujący koncert.

Set 3. Na koniec dnia trio Ikue Mori, Steve Noble, Ken Vandermark. Duety Vandermarka z perkusją lubię, lubię również noisowy projekt Fire Room (z Lasse  Marhaug i Paal Nillesen-Love), na lini Vandermark – Noble pojawia się trochę ognia, elektroniczny akompaniament Mori pozostawia mnie jednak ponownie dość obojętnym, z perspektywy tygodnia w pamięci przyznam pozostało niewiele.

Dzień III
Set 1. Joe McPhee. Słuchanie McPhee jest jak balsam na umęczoną duszę, w jego grze żyje historia, ta z której wyrósł, ta którą współtworzył. W trakcie jego koncertu ma się pełne poczucie intymności sytuacji muzycznej jaką jest koncert solowy. Pojawia się zaduma, śpiew przez saksfon, szloch, ale także fraza pełnego smutku bluesa, kończąc na temacie Duke’a Ellingtona “Come Sunday”. Cudowność.

Set 2. John Butcher – Ken Vandermark duo. Spotkanie bardzo ryzykowne, z jednej strony mistrz europejskiej formy abstrakcyjnej improwizacji, z drugiej muzyk czujący się najlepiej w mocno rytmicznych kontekstach free jazzu. Jeśli chodzi o wyczucie soundu oraz wachlarz nietypowych technik gry na saksofonie Butcher ma zdecydowaną przewagę, na szczęście panowie znajdują grunt porozumienia na polu melodyjnych i harmonijnych zawiłości. Splatające się, repetytywne frazy tworzą najbardziej udane fragmenty koncertu.

Set 3. Matte Rasmussen / Nate Wooley / Kent Kessler / Steve Noble. Klasyczny kwartetowy skład sax – trąbka – bass – perkusja. Free-jazzowy kocioł, pod którym wszyscy muzycy ochoczo dolewają oliwy do ognia. Noble – Kessler tworzą solidną, energetyczną podstawę (obok swobodnego pulsu pojawia się też szalony swing).  Agresywny ton Rasmussen kontrastuje z bardziej melodyczną grą Wooleya, szkoda, że saksfonistka nie próbują wejść tutaj w bliższy dialog. Całościowo żywiołowego setu słucha się jednak bardzo dobrze.

Dzien IV
Set 1. Joe McPhee – Kent Kessler duo. Bardzo krótki (20 minut) ale, tak jak solo McPhee dzień wcześniej, bardzo poruszający koncert. Subtelny, spokojny ton saksofonu snuje bluesowe, gospelowe historie językiem free-jazzu a Kessler jest czujnym towarzyszem opowieści. Kolejny tego tygodnia dowód, że bluesa we free jazzie nigdy nie za wiele. I nigdy nie za wiele saksofonu Joe McPhee.

Set 2. John Butcher – John Tilbury. Całkowite skupienie na dźwięku, przestrzeni, dynamice. Poczynając od wybrzmiewającego echa klasterów granych na fortepianie przez Tilburego długością całego przedramienia – burza, echo, cisza - zabieg ten powtarza się przez początkowo część improwizacji. John Butcher ponownie czaruje na saksofonie zapetlając jakby wokół dźwięków fortepianu swoje frazy. W drugiej polowie koncertu relacja ta ulega płynnej transformacji – oba instrumenty esplorują zamiennie zarówno brzmieniowe jak i melodyczne aspekty improwizacji. Rodzaj muzycznej ekspresji, która otwiera uszy.

Set 3. Eddie Prevost, Hamid Drake, Ken Vandermark. Saksofon oraz dwie perkusje, Drake i Prevost wypełniają rymiczną przestrzeń gęstym pulsem, porywając do free-jazzowego tańca. Vandermark w takim żywiole czuje się wybornie, dobywa z saksofonu kolejne ad hoc tworzone riffy oraz free funkowe songi. Energetyczne granie pozostawia mało przestrzeni do interpretacji ale trudno powstrzymać się od radosnego rytmicznego tupania nóżką – taki groove to ja rozumiem.
Na bis dołącza Joe McPhee. Wspominałem już, że saksofonu Joe McPhee nigdy nie za wiele.

Dzień V.
Set 1. John Tilbury, Eddie Prevost, Ken Vandermark. Tilbury oraz Prevost, członkowie kultowej formacji AMM to legendy europejskiej sceny muzycznej. Ich muzyka jest pełna skupienia, ciszy, jest ciągłą eksploracją brzmienia i dynamiki dźwięku, jakby w jakimś spowolnieniu, jakby pod mikroskopem, w całkowitym właściwie odłączeniu od klasycznych form muzycznej narracji. Od kryterium melodii, harmonii, rytmu.
Obrazuje to podejście nietypowy zestaw perkusyjny Eddie Prevosta – werbel, gong oraz leżący na płasko ogromny bęben basowy (na oko 1,5m średnicy). Prevost manipuluje dźwiękiem przykładając przedmioty do wibrującego gongu, czy też przesuwając je w różnych obszarach membrany bębna basowego. Odzwierciedleniem takiej koncepcji jest gra Tilburego na fortepianie – który często zamyślony gra tylko pojedyncze dźwięki, jakby przysłuchując się wybrzmiewającemu echu, obserwując wibrujące struny fortepianu. Tilbury i Prevost grają w stanie zen, pozostawiwszy za sobą zmartwienia świata.
Ken Vandermark w tej sytuacji wydaje się być niestety zagubiony, usilnie szuka jakiejś struktury rytmicznej lub melodycznej, próbuje nadać agresywniejsze brzmienie muzyce, więcej dynamicznego kontrastu. Niepotrzebnie. Grze Prevosta oraz Tilburego zdaje się przyświecać zasada “more is less” (mniej znaczy więcej), która stoi w opozycji do doświadczenia free-jazzowej improwizacji, a to doświadczenie właśnie jest Vandermarkowi chyba zbyt bliskie by mógł się go całkowicie pozbyć.

Set 2. DKV Trio oraz Joe McPhee. Zakończenie festiwalowej rezydencji Vandermarka to jednocześnie początek europejskiej trasy DKV Trio z Joe McPhee. DKV to wiadomo, solidna marka, groove machine napędzana przez bezbłędny puls sekcji Hamid Drake – Kent Kessler, dopełniany zrytmizowanymi melodiami saksofonu (czasami klarnetu) Vandermarka. Wehikuł idealny dla żarliwych soulowych zaśpiewów na tenorze, funkowych rytmów, rockowych riffów, transowych repetycji. Panom zajmuje trochę czasu znalezienie wspólnego pulsu, ale jak już znajdą to go nie gubią. Kto zna DKV Trio ten wie: przyjemność słuchania – ogromna, zaskoczenie – właściwie żadne, ale to nie zawsze jest najważniejsze.
Martwi jednak, że obraz muzyczny grupy wraz z pojawieniem się na scenie drugiego saksofonisty nie ulega zmianie.  Potencjał jest ogromny bo harmonijne współbrzmienie dwóch tenorów, kiedy zachodzi, jest cudowne (nomen omen Vandermark i McPhee grają oboje na bardzo podobnych modelach Selmera). Problemem jest jednak to, że McPhee na scenie zdaje się pełnić funkcję gościa a nie pełnoprawnego członka zespołu. Zazwyczaj żarliwy, ale wyciszony - saksofon McPhee wprowadza niezmiernie zadumę. Blues McPhee przegrywa jednak niemal za każdym razem z pędzącą energią DKV Trio. Mam ogromną nadzieję, że przy okazji kolejnych występów panowie Drake, Kessler, Vandermark trochę zwolnią, wsłuchają się uważniej i zagrają z Joe bluesa. A wtedy też i pędzący groove porwie mocniej. I jest szansa, że faktycznie zdarzy się coś “Unexpectable”.