Ken Vandermark / Mark Tokar / Klaus Kugel w Café Cyganeria w Gdyni

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Taki obraz. Ruchliwa ulica w ścisłym centrum dużego miasta. Przy ulicy – niewielka kawiarnia z tradycjami, z gatunku tych, których rok założenia (uwydatniony na szyldzie) przekłada się na urządzenie jak i na atmosferę panującą wewnątrz. Wiosenna pora, wieczór, środek długiego weekendu. Na zewnątrz, zajęci samymi sobą raz po raz przemykają ludzie, prawie za każdym razem przy mijaniu dużych okien zwalniając jednak nieco kroku by na chwilę przysłuchać się temu, co dzieje się w środku. W środku zaś swój koncert gra zespół (umownie rzecz biorąc) jazzowy.

Czy to Nowy Jork? Czy może Chicago? Nie – to Gdynia! Kawiarnia nazywa się Cyganeria i szczyci się mianem najstarszego lokalu w mieście, a zespołem, który zwraca uwagę przechodniów i – przede wszystkim – zebranych w barze gości jest amerykańsko-ukraińsko-niemieckie trio Ken Vandermark-Mark Tokar-Klaus Kugel. Nowo powstały skład zagrał wczoraj dopiero trzeci koncert swej krótkiej polsko-wiedeńskiej trasy, ale tak to już bywa w przypadku muzyki tego rodzaju, że wspólne ogranie w dużym stopniu schodzi na drugi plan wobec indywidualnego doświadczenia poszczególnych członków grupy. Tutaj zaś nie ma się do czego przyczepić. Rzadka to sytuacja, gdy równie przygodny w swym charakterze, bez specjalnego rozgłosu zorganizowany koncert grają muzycy tak zdolni, z takimi osiągnięciami (tu po raz kolejny wspomnieć należy za każdym razem podkreślane stypendium MacArthura Kena Vandermarka) i z takim scenicznym stażem. Nie od dziś wiemy jednak, że jazz (nie mówiąc już o free) podlega nieco innym prawom.

Fakt, iż koncert odbył się właśnie w tym miejscu i czasie zaowocował niezwykłą, codzienną -niecodzienną atmosferą. Swoje znaczenie miało, iż niegdyś regularnie tu występujący Ken Vandermark pojawił się w Trójmieście po kilkuletniej przerwie. Ponadto, rzecz jasna – muzyka. Zespół zagrał set soczystego free, podczas którego improwizacyjne wariacje wyrastały z solidnej podstawy funku, haczącego niekiedy o swing. Ta właściwość języka muzycznego Kena Vandermarka nadała koncertowi specyficznego charakteru, ku groove’owi kierując także grę europejskiej sekcji rytmicznej. O easy-listening rzecz oczywiście ani przez chwilę się nie otarła. To, że w kawiarni skończył się czas konsumpcji, muzycy zaznaczyli już na samym wstępie, serwując wyraziste, pełnobrzmiące danie do innego rodzaju spożycia. Wyraźnie nieuświadomieni po części świadkowie wydarzeń zmuszeni zostali do wyciągnięcia z gęstej dźwiękowej fali płynącej z dęciaków Vandermarka melodii (a amerykanin jest melodykiem tyleż wybitnym co w pewnych przypadkach nieoczywistym), czy też wydobycia wyższego porządku z idącego nieco „obok” pulsu Marka Tokara i Klausa Kugela. Challenge z początku nieprosty, jednak w miarę upływu czasu melodyka i wewnętrzny rytm poszczególnych utworów stawał się coraz bardziej klarowny (nie mylić z: jednostajny czy banalny), a muzyka nabierała mocy. Tenor a zwłaszcza baryton mają swoją siłę przebicia i nie dało się jej zaprzeczyć – bis okazał się nieunikniony.

Fajna ta wizyta Vandermarka, i świetny koncert bardzo mocnego składu.  I tylko jedna naiwna myśl pojawiła się na koniec: dlaczego taka codzienna atmosfera nie zdarza się z regularnością codzienności właściwą?