" Kaszubski „Jazz w lesie”: misja, która musi trwać"

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Adam Dereszkiewicz (fotografie w artykule)

Stereotypowe wyobrażenie sytuacji odbioru muzyki jazzowej jest następujące: centrum dużego miasta, zadymiony klub, słuchacze za zastawionymi kieliszkami stolikami, improwizujący band na kameralnie oświetlonej scenie. Niech Państwo wyobrażą sobie jednak taką sytuację: wieś w sercu Kaszub, zalesiony brzeg jeziora, widzowie na kocach, leżakach i drewnianych ławach, a przed nimi kolejne jazzowe grupy występujące na mieniącej się feerią barw estradzie. Który scenariusz Państwo wolicie? Jeśli kiedykolwiek byliście na festiwalu Jazz w lesie  w kaszubskim Sulęczynie, na pewno bez zawahania wybierzecie ten drugi. Bezpretensjonalna, wakacyjna atmosfera i dobry, różnorodny jazz – czyż to nie doskonałe połączenie? Taka właśnie jest niepisana dewiza pomysłodawców i organizatorów festiwalu, perkusisty Adama Czerwińskiego, który mieszka w Sulęczynie, i Jacka Leszewskiego – na co dzień rzecznika prasowego gdańskich Lasów Państwowych. Tradycją realizowaną od lat przez wielu mieszkańców Sulęczyna i Kaszub, turystów spędzających wakacje w okolicy, a także licznych fanów szczególnej atmosfery „Jazzu w lesie” z całej Polski oraz zagranicy jest przyjeżdżanie w ostatni weekend lipca do ośrodka „Leśny Dwór”, gdzie odbywa się festiwal. Przyjrzyjmy się temu wyjątkowemu przedsięwzięciu: nie tylko tegorocznej, dziewiętnastej już odsłonie, ale i jego historii, specyfice, a także problemom, z którymi od pewnego czasu zmuszone jest się mierzyć.

19. „Jazz w lesie”, czyli szorstkość …

Odpowiedzialny za stronę artystyczną festiwalu Adam Czerwiński zaproponował w tym roku interesujący i różnorodny program. Pierwszy dzień otworzył koncert kwartetu saksofonisty Irka Wojtczaka w składzie Kamil Pater na gitarze, Adam Żuchowski na kontrabasie oraz Kuba Staruszkiewicz na perkusji. Zespół wystąpił z repertuarem z albumu „The Bees' Knees”. Było to bez wątpienia mocne, ambitne otwarcie wieczoru. Muzyka kwartetu jest intensywna, namiętna, nieokiełznana. Zawodzący, obsesyjny saksofon Wojtczaka, szorstko brzmiący kontrabas Żuchowskiego, brudne brzmienie gitary Patera i rozedrgana perkusja Staruszkiewicza tworzyły muzyczny kontekst, który przywodził mi na myśl jakąś skupioną modlitwę. Modlitwę pozbawioną nadziei.

… radość …

Po zespole Wojtczaka na scenie pojawiła się grupa Janusza Mackiewicza, a na ich program składały się przede wszystkim kompozycje z wydanej w ubiegłym roku płyty„Elec-tri-city”. Grającemu na gitarze basowej liderowi towarzyszyli Dominik Bukowski na stanowiącym połączenie wibrafonu i keyboardu instrumencie xylosynth, Marcin Wądołowski na gitarze i Grzegorz Sycz na bębnach. Przekaz tego zespołu był zgoła odmienny od propozycji Wojtczaka: tutaj dominowała radość fusion jazzu i funku. Zdecydowanie najbardziej wartościowym elementem muzyki kwartetu była gra Bukowskiego: jest to instrumentalista dużej klasy, który potrafi zbudować dobrą dramaturgię swoich partii solowych oraz ciekawie operuje brzmieniami xylosynthu, dzięki czemu słucha się go z zainteresowaniem i przyjemnością. Najbardziej zapadły mi w pamięć jego ogniste solówki w utworach „Afterburner” i zagranym na bis „Stratusie”.

Na zakończenie pierwszego dnia festiwalu wystąpiło słowackie trio AMC w składzie Peter Adamkovič na pianinie, Martin Marinčák na kontrabasie i Stano Cvanciger na perkusji, zaś ich gościem specjalnym był amerykański gitarzysta Mark Whitfield. Choć kilka pierwszych kompozycji sugerowało, że będzie to koncert jazzu poważnego, eksplorującego głębokie pokłady emocji, jego nastrój wkrótce zdominowały miłe dla ucha melodie, sympatyczne dialogi między muzykami i ich elegancka gra. Whitfield to gitarzysta, który ma naturalny dar porywania publiczności: wie, jak wzbudzić jej sympatię dla jego osoby, a także jak wywołać jej entuzjazm w trakcie solówek. Nie jest to jednak wyrachowanie: ten typ tak po prostu ma i tej jego spontaniczności nie sposób nie polubić.

 

Dzień drugi rozpoczął koncert kanadyjskiego saksofonisty Kenta Sangstera, który przyjechał do Sulęczyna z jazzowym kwartetem oraz czteroosobową sekcją smyczkową. Twórczość grupy miała w sobie coś z muzyki filmowej: były to ładnie brzmiące kompozycje, których główne motywy melodyczne w efektowny sposób wygrywały instrumenty smyczkowe, zaś krótkie partie improwizowane należały przede wszystkim do Sangstera i pianisty Chrisa Andrew. Zespół Kanadyjczyka ostrożnie przekazywał emocje, skupiając się bardziej na profesjonalnym wykonawstwie niż ryzykownej ekstrawersji. Pomimo braku momentów wartych zapamiętania, koncert grupy Sangstera stanowił udane połączenie dźwięków instrumentów smyczkowych z grą improwizującego zespołu jazzowego.

… i wzruszenie.

Wielkim finałem całego festiwalu był występ składu „Friends” pod przewodnictwem Czerwińskiego. Koncert ten, połączony z premierą jego płyty o tym samym tytule, był hołdem złożonym zmarłemu w ubiegłym roku Jarkowi Śmietanie przez perkusistę i zaproszone przez niego gwiazdy polskiego jazzu. Ten dwupłytowy album, który oficjalnie wejdzie do sprzedaży pod koniec sierpnia br., zawiera wybrane przez Czerwińskiego kompozycje gitarzysty, a w jego nagraniu wzięli udział m.in. Gary Bartz, Larry Goldings, Nigel Kennedy i John Scofield, a także plejada polskich muzyków jazzowych. W trakcie sobotniego koncertu u boku Czerwińskiego wystąpili: Wojciech Karolak, Janusz Mackiewicz, Robert Majewski, Zbigniew Namysłowski, Bill Neal, Darek Oleszkiewicz, Kent Sangster, Maciej Sikała, Alicja Śmietana, Jan „Ptaszyn” Wróblewski oraz Marcin Wądołowski. Słuchanie pięknych kompozycji gitarzysty – m.in. „Mr. Soul”, „My Love and Inspiration” czy „You Are My Music Brother” – , już niestety bez jego udziału, było doświadczeniem prawdziwie wzruszającym. Muzycy spisali się znakomicie, a w szczególności zaskakujący swoją ekspresyjną grą Karolak, bardzo interesujący w partiach solowych Oleszkiewicz oraz wyrafinowany Sikała. Trudno mi wyobrazić sobie piękniejszy hołd dla nieodżałowanego gitarzysty.

Nigel Kennedy na ringu bokserskim, deszczowa „Autumn Suite” i skok w publiczność, czyli historia festiwalu

Gdy dwa dni po sobotnim koncercie spotkałem się z Adamem Czerwińskim i Jackiem Leszewskim, w ich wypowiedziach, pomimo zmęczenia organizacyjnym wysiłkiem, dominowała satysfakcja z kolejnej zrealizowanej edycji. Nie kryją, że gdy w połowie lat 90. wpadli na pomysł organizacji festiwalu, nie spodziewali się, że tak on ewoluuje. „Wszyscy wtedy pukali się w głowę” – opowiada Czerwiński – „bo nie były to jeszcze czasy, że wszędzie były festiwale, a na wsi to już w ogóle”. Pierwsza edycja w 1996 roku odbyła się w sali restauracyjnej ośrodka „Leśny Dwór”. Zainteresowanie było jednak tak duże, że już następną przeniesiono do pobliskiego parku i tam festiwal odbywa się do dzisiaj. Miejsce to odznacza się wyjątkową akustyką: świeże powietrze, sprzyjające ukształtowanie terenu oraz okazałe drzewa, które tworzące naturalny dach nad widownią, pozwalają stałemu dźwiękowcowi „Jazzu w lesie” – Piotrowi Muszyńskiemu – na osiągnięcie wysokich rezultatów brzmieniowych. „Nagłośnienie Piotra jest doskonałe. Dźwięk jest naprawdę na najwyższym poziomie. Nic nie dudni, każdy instrument dokładnie słychać. Muzycy i słuchacze są zachwyceni” – mówią jednym głosem Leszewski i Czerwiński.

 

Zapytani o najważniejsze momenty festiwalu, oboje przywołują edycję z 2004 roku, kiedy to główną gwiazdą był Nigel Kennedy. „To przerosło nas wszystkich, bo dla wielu ludzi nie starczyło biletów. To był punkt zwrotny jeżeli chodzi o medialny szum wokół festiwalu” – wspomina Czerwiński. „To były czasy kiedy Kennedy nie grał tak często w Polsce i to było wielkie, wyjątkowe wydarzenie”. Choć skrzypek nie wystąpił na nim w tym roku pomimo wcześniejszych zapowiedzi jego obecności, nie wpłynęło to w najmniejszym stopniu na frekwencję. „W punkcie, w którym teraz jest festiwal, nie miało to żadnego znaczenia. Ludzie przyjeżdżają do Sulęczyna, bo wiedzą, że zawsze będzie świetna atmosfera, wysoki poziom i wspaniała muzyka”.

 

To nie dziwi, gdyż faktycznie wspaniałego jazzu można było, podobnie jak w tym roku, na „Jazzie w lesie” słuchać: wystarczy wymienić takie nazwiska występujących tu artystów, jak – obok wspomnianego Kennedy'ego – Gary Bartz, Art Farmer, Jerry Goodman, Lee Konitz, Bennie Maupin czy James Newton. Grały legendy polskiego jazzu: oprócz obecnych w tym roku muzyków także Urbaniak, Szukalski, Henryk Miśkiewicz czy „Duduś” Matuszkiewicz. Ci ostatni wystąpili w 2005 roku w ramach kolejnego wielkiego projektu Śmietany: A Story of Polish Jazz . Festiwal odwiedzają też regularnie młodzi jazzowi twórcy: Obara, Licak, Zaryan czy trio RGG.

 

Jak na wydarzenie z prawie już dwudziestoletnią historią przystało, obfituje ona w ciekawostki i anegdoty. Na przykład taką, że sceną dla pierwszych ośmiu edycji festiwalu – a więc i tej najsłynniejszej z Nigelem Kennedym w roli głównej – był … ring bokserski! „Nie było nas stać na profesjonalną scenę. Mieliśmy jednak znajomego w Centrum Kultury w Wejherowie, który dysponował ringiem bokserskim, przekazanym mu kiedyś przez lokalny klub sportowy. I ten znajomy powiedział, że może nam ten ring pożyczać” – śmieje się Leszewski. „Dopiero od 2005 roku, dzięki hojnemu sponsorowi, mamy zawodową scenę, na której muzycy grają w Sulęczynie do dziś”. Inne wspomnienia: ściana deszczu na sam koniec projektu Śmietany o nazwie, nomen omen, „Autumn Suite”  w 2006 roku , a także rzucająca się w roztańczoną publiczność charyzmatyczna wokalistka Z-Star podczas koncertu „Tribute to Jimi Hendrix”  w 2009 roku. „To było takie szaleństwo, że ja w pewnym momencie bałem się o bezpieczeństwo ludzi. Gdy zobaczyłem co ona robi, w ułamek sekundy się spociłem i zrobiło mi się ciemno przed oczami” – opowiada ze śmiechem Leszewski.

 

Bigos Arta Farmera i Zbigniew Namysłowski w piżamie, czyli jam sessions do rana

Słynne są też jam sessions, które – zdaniem Czerwińskiego – odróżniają ten festiwal od wielu innych. „Sytuacja, że jest to mała wieś oraz że muzycy mieszkają w miejscu, gdzie występują, jest wyjątkowa. Ze wszystkimi się można spotkać, porozmawiać z artystą w knajpie – to są okoliczności, których w dużych miastach nie ma. Tam się gra, wychodzi za kulisy i jedzie do hotelu. Oczywiście zdarzają się jeszcze jam sessions na innych festiwalach, ale nie wszyscy po graniu mają ochotę jechać kilka kilometrów do klubu, bo wolą zostać w hotelu. Tutaj jest zupełnie inaczej: wszyscy są na miejscu, po koncercie idą na jam, rozmawiają o muzyce, o życiu. To są bardzo ważne sprawy, które kiedyś były normalnością. Tutaj się to udaje i to jest super”. Najdłuższy jam trwał do 10 rano, a jego prowodyrem był nie kto inny jak Nigel Kennedy. „O 9 miał już wyjeżdżać na lotnisko, ale tak mu się podobało, że wołami nie można go było wyciągnąć z tej sali. Ledwo zdążył na samolot” – śmieje się Czerwiński. Inny zaskakujący jam miał miejsce w 1998 roku, gdy gwiazdą festiwalu był Art Farmer. Nikt nie posądzał sędziwego już wtedy Farmera o to, że po koncercie dołączy jeszcze do jamujących muzyków. Czerwiński jednak zabrał go na zaplecze hotelu, postawił bigos, Farmer zjadł bigos i powiedział: „No to do grania!”. Leszewski pamięta też, gdy na jednej z pierwszych edycji festiwalu Zbigniew Namysłowski przyszedł na jam w piżamie. „Siedział w piżamie w pokoju, pewnie nie mógł spać, usłyszał muzykę i tak jak stał poszedł na jam. Myślę, że to by się nigdzie indziej nie zdarzyło”. Takich historii było w dziejach „Jazzu w lesie” jeszcze więcej.

„Super Perła Kaszub”, czyli wsparcie społeczności lokalnej

Leszewski podkreśla wsparcie, jakie festiwal otrzymuje ze strony regionalnych oficjeli. Jednym z dowodów na nie jest otrzymana w lutym tego roku z rąk Starosty Kartuskiego statuetka „Super Perły Kaszub”, zaś na okolicznościowym dyplomie czytamy następujące uzasadnienie: „za wieloletnią realizację atrakcyjnego wydarzenia kulturalnego promującego region w kraju i za granicą”. Leszewski i Czerwiński cieszą się pełnym zaufaniem wójta gminy Sulęczyno, który wspiera festiwal od pierwszej edycji. Za ich namową kierownik miejscowego Ośrodka Kultury ujął „Jazz w lesie” i inne odbywające się tam wydarzenia muzyczne w ramy „Sulęczyńskiego Lata Muzycznego”. Mają bowiem świadomość, że Sulęczyno – kiedyś tętniący życiem wypoczynkowy kurort – potrzebuje takich wydarzeń, by zachęcić turystów do jak najdłuższych pobytów w tej malowniczej wsi. Również jej mieszkańcy – właściciele restauracji, sklepów, a także wynajmujący kwatery turystyczne – dopingują organizatorów w ich corocznej pracy.

Show must go on, czyli w oczekiwaniu na kolejne edycje

Obok radości z organizacji niezapomnianych koncertów oraz satysfakcji z uznania w regionie i nie tylko, Czerwiński i Leszewski odczuwają również obawę o przyszłość festiwalu. Ośrodek „Leśny Dwór”, w którym od lat odbywa się „Jazz w lesie” i którego zaplecze umożliwia tak dogodny jego przebieg, jest obecnie wystawiony na sprzedaż i nie wiadomo, czy kolejny właściciel bądź dzierżawca będzie zainteresowany goszczeniem go w następnych latach. Już tegoroczna edycja stała pod znakiem zapytania, gdyż ośrodek od listopada był nieużytkowany i potrzeba było lokalnego „pospolitego ruszenia”, by zaadaptować go na nowo na potrzeby przyjęcia artystów i tysięcy widzów. Czy w następnym roku się uda? Leszewski przyznaje, że poza „Leśnym Dworem” ten festiwal nie będzie już taki sam: „Cały genius loci polega na tym, że muzycy w obrębie tych niespełna dwóch hektarów terenu śpią, mieszkają, jedzą i grają. Nie muszą się nigdzie przemieszczać z instrumentami, w większości uczestniczą w jamach etc. Innego takiego miejsca na tym terenie nie ma”.

Innym problemem są sponsorzy, którzy nie zawsze decydują się na wsparcie wydarzeń kulturalnych w takim miejscu. „Mało kto chce sponsorować festiwal na wsi” – przyznaje Czerwiński. „Gdy przychodzimy do potencjalnych partnerów, słyszymy: Panowie, proszę zrobić to samo w Gdańsku, wtedy damy takie dofinansowanie, jakiego potrzebujecie”. Nie chcą jednak wyprowadzać festiwalu z Sulęczyna: mają poczucie, że „Jazz w lesie” odbywający się właśnie tutaj jest wyjątkowy. Chcą właśnie tutaj realizować swoją muzyczną misję. Dla społeczności, która na to zasługuje.

Osobistym wyzwaniem Czerwińskiego jest też programowanie festiwalu bez inwencji Jarka Śmietany, którego spektakularne projekty artystyczne – realizowane zawsze razem z perkusistą – były głównymi wydarzeniami „Jazzu w lesie”. Czerwiński przyznaje, że wpływ Śmietany na festiwal był duży. Zaznacza jednak, że nie boi się tego wyzwania i podejmuje je z przekonaniem, że uda mu się utrzymać wysoki poziom.

Na zakończenie spotkania pytam moich rozmówców, czego im życzyć. „Zdrowia!” odpowiada ze śmiechem Czerwiński. Po chwili Leszewski dodaje, że największą ich bolączką jest teraz to, czy festiwal zostanie w „Leśnym Dworze”. „Bądźmy optymistami i zakładajmy, że będzie możliwe zrobienie kolejnej edycji w tym samym miejscu. Jeżeli nie, to będziemy mieli problem”. Życzmy zatem organizatorom, mieszkańcom oraz fanom jazzu, by mogli jeszcze przez wiele lat cieszyć się atmosferą tego niepowtarzalnego muzycznego święta.