Joe McPhee i Survival Unit III w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Joe McPhee jest żywą legendą muzyki improwizowanej – co do tego, chyba nikt zorientowany w temacie nie ma wątpliwości. 74-letni artysta powrócił po rocznej przerwie do Pardon To Tu w towarzystwie niemniej znakomitego Michaela Zeranga oraz wiolonczelisty, którego przyszło mi słuchac po raz pierwszy - Freda Lonberga-Holma. Instrument nie kojarzony bezpośrednio z jazzem, nadał muzyce zespołu niekonwencjonalne, eksperymentalne, niekiedy wręcz rockowe brzmienie.

Trio przybyło do Warszawy w celu promocji swego najnowszego wydawnictwa po tytułem Game Theory. Płyty jeszcze nie słuchałem, jednak po środowym występnie sytuacja ta szybko ulegnie zmianie, ponieważ McPhee, Zerang i Lonberg-Holm zaprezentowali się niesłychanie dobrze.

W muzyce która popłynęła ze sceny najbardziej uwiodło mnie niesamowite, wzajemne wyczucie muzyków, po którym zawsze można poznać wytrawnych improwizatorów. Joe McPhee, który znany jest z opanowania całego wachlarza instrumentów, w Pardon To Tu wystąpił zaledwie z dwoma - trąbką kieszonkową i saksofonem tenorowym. Koncert rozpoczął się od abstrakcyjnego solo Amerykanina na ulubionym dęciaku Dona Cherry’ego, w które nagle, niepostrzeżenie wkroczył duet Zerang - Lonberg-Holm, grając unisono jednostajny motyw, pełniący rolę hipnotycznego podkładu dla trąbki McPhee. Właściwie przez cały występ, trwający około półtorej godziny perkusja z wiolonczelą tworzyły niezwykle ciekawe dialogi, łączące orientalną rytmikę Zeranga z eksperymentalnym basowym, niekiedy hałaśliwym brzmieniem instrumentu Lonberg-Holma . Koncert podzielony został przez muzyków na dłuższe fragmenty, podczas których muzyka sprawiała wrażenie naturalnego, organicznego środka komunikacji między artystami. Trio w swym dialogu nie ograniczało się do jednej stylistyki, poruszało się płynnie pomiędzy jazzem, improwizacją a muzyką etniczną, na skrzyżowaniu których artyści budowali własny, oryginalny język wypowiedzi. McPhee, lider całego przedsięwzięcia, nie dominował nad zespołem, a jego gra doskonale wtapiała się w dźwiękową przestrzeń, tworzoną przez majestatyczną, kreatywną grę Zeranga i przesterowaną wiolonczelę. Choć muzyka zaproponowana przez Survival Unit III nie należała do najłatwiejszych i swe piękno ukazywała przy udziale odrobiny dobrej woli słuchacza, dźwięki płynące ze sceny pozbawione były odstraszającej, kakofoniczno-awangardowej mocy.

Znakomity, pełnowartościowy występ zwieńczył bis pełen oszczędnie dawkowanej trąbki McPhee, sprawiający wrażenie hołdu dla niedawno zmarłego gitarzysty Jima Halla. Na podobne koncerty mógłbym chodzić co drugi dzień, jednak dużo z ich piękna tkwi właśnie w tym, że nie zdarzają się często - mają charakter wyjątkowych sytuacji, kiedy żywa muzyka powstaje w czasie rzeczywistym, zmieniając go w dzieło sztuki.