Jazztopad: Inauguracja: Unloved / Herbie by himself

Autor: 
Kajetan Prochyra

To był wieczór Macieja Obary. Główna sala Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu wypełniła się niemal do ostatniego - 1500-go - miejsca, by na żywo usłyszeć muzykę, nad którą polski alcista pracował 10 lat. Tyle właśnie trwała droga od jego pierwszego autorskiego nagrania - „Message from Ohayo” - do wizyty w Rainbow Studio w Oslo, gdzie ze swoim międzynarodowym kwartetem, pod okiem legendarnego producenta Manfreda Eichera, powstała płyta „Unloved”. Koncertowa premiera płyty, na otwarcie XIV edycji festiwalu Jazztopad, była domknięciem tej długiej i wyboistej podróży.

Unloved
Premiera właśnie na Jazztopadzie to nie przypadek: to właśnie tu, podczas Take Five Europe Obara poznał Norwegów: perkusistę Garda Nilssena i basistę Ole Mortena Vågana, którzy obok pianisty Dominika Wani, dopełnili kwartet alcisty.
„Guys, I love you” - zwrócił się do swoich muzyków Obara, rozpoczynając wczorajszy koncert. I widać to było jak na dłoni. Alcista wielokrotnie po prostu słuchał tego, jak grają „jego” muzycy. A każdy z nich odwzajemnił się pięknie poprowadzoną, osobistą, wypowiedzią.

To był godzinny seans energetycznej wymiany. Od otwierającego koncert sola Dominika Wani w tytułowym „Unloved”, przez grę Garda Nilssena we wstępie do „Joli Bord”, w którym jego zestaw perkusyjny przemienił się w stealdrum a może metalofon, po kończące koncert solo na kontrabasie Ole Mortena Vagana. Co i raz ze sceny wpadały nam do rąk muzyczne kolorowe kryształy. Odbijały się w nich lata muzycznej współpracy członków zespołu: zaufanie, wzajemne wsparcie i chęć nieustannego rozwoju. Ten rozwój, ewolucja, zmiana były wczoraj szczególnie domeną leadera. Maciek podczas popołudniowej konferencji prasowej wspominał, że po sesji dla ECMu odłożył na dłuższą chwilę saksofon, zmienił stroiki, by jakby od nowa pracować nad brzmieniem swojego instrumentu, dla którego zaczynem był sound jaki osiągnął pod okiem Eichera. Kiedy we wrześniu miałem okazję rozmawiać z Obarą, ten zasłuchany był wtedy w muzyce Henryka Mikołaja Góreckiego. 

- Ten gość słyszał jakby leciał przez kosmos. Płaszczyzny, planety, ponakładane soundy smyczków, współbrzmienia… Kiedy zacząłem analizować [muzykę Góreckiego], grać na pianie różne voicingi, uświadomiłem sobie, że co krok znaleźć tam można odniesienie do polskiej tradycji. Sam nie znam własnej muzyki ludowej. Pomyślałem, że to będzie świetny pretekst żeby zagrać klasyczną, prostą melodię góralską: Jak, z jaką intencją zagrać te proste nuty? 7 nut, prostych dźwięków: jak dla Maryny byś śpiewał, ukochanej swojej, nad rzeką. Weź zagraj, stary!

Nie było wczoraj w NFMie słychać żadnej melodii góralskiej, jednak jasne było, że alcista cały czas szuka brzmienia - wzbogacając to, co udało mu się dotąd wypracować. To jeden z dowodów na to, że „Unloved” i współpraca z ECM to kolejny nowy początek drogi Macieja Obary.

Publiczność zebrana w NFMie słuchała bardzo uważnie. Nie często nagradzała  brawami solówki muzyków - wolała słuchać, co będzie dalej. Na koniec sale wypełniły brawa i okrzyki entuzjazmu.
Na bis zabrzmiała rozbudowana wersja utworu „One For” - dedykacja dla żony leadera.

Ciąg dalszy nastąpi
„Unloved” to także nowy początek dla Dominika Wani. Pianista wielokrotnie powtarzał jak wielkim skokiem w muzycznym rozwoju była dla niego praca nad tym albumem. Podczas wczorajszego koncertu dał tego najlepszy dowód: pewnością siebie, ekspresją i własnym charakterem pisma potrafił z najróżniejszych wątków snuć własną opowieść. Mówiło się o tym od paru ładnych miesięcy. Zapowiadał to Maciej Obara. Dominik Wania nie potwierdzał, ale i nie zaprzeczał. Wreszcie w piątek po konferencji prasowej, przyznał to w rozmowie sam Manfred Eicher: To włąśnie Dominik Wania będzie kolejnym polskim artystą, który nagra autorską płytę dla ECM. Nie ma jeszcze daty studyjnej sesji, ale po wczorajszym koncercie na Jazztopadzie, słynny producent zyskał wiele argumentów by otworzyć kalendarz i czerwonym długopisem zanotować dzień kolejnego spotkania z polskim pianistą.

O jedną godzinę za daleko
Po przerwie na scenie NFMu stanęła orkiestra NFM Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Radosława Labahuy oraz kwintet Terence’a Blancharda. Koncert anonsowany był jako premiera kompozycji „Herbie Hancock by Himself” - zamówionej wspólnie przez Los Angeles Philharmonics, London Jazz Festival oraz NFM i Jazztopad.

Po półtorej godziny muzyki filmowej Terence’a Blancharda - głównie z płyty „A Tale Of God’s Will (A Requiem for Katrina) - byłem już prawie pewien, że ktoś nie przeczytał maila z aktualizacją programu. Trębacz wprowadzał do publiczność w historie powstania kolejnych utworów: Kiedy huragan uderzył w Nowy Orlean, moja rodzina musiała opuścić miasto. Byliśmy pewni, że potrwa to dzień, może dwa. Tymczasem było zupełnie inaczej. Z ekranów telewizorów trafiały w nas obrazy martwych ciał na ulicach, które doskonale znałem. Nie sądziłem - chyba nikt nie sądził - że będzie nam dane doświadczyć takiego widoku na ulicach dzisiejszej Ameryki - wspominał Blanchard zapowiadając „Funeral Dirge”.

Blanchard nie szczędził też komplementów pod adresem towarzyszących mu muzyków: Brice’owi Winston (saksofon) izraelskiemu pianiście Shaiowi Maestro, basiście Tabariemu Lake’owi - dawnemu uczniowi Blancharda z Berkeley a zwłaszcza Kendrick'owi Scottowi - perkusiście i autorowi kilku aranżacji zaprezentowanych tego wieczora utworów.
Półtorej godziny filmowej muzyki Blancharda mogło może przypaść do gustu miłośnikom soundtracków. Kiedy jednak za plecami kwintetu jazzowego stawia się orkiestrę, na usta ciśnie się pytanie: po co? Przez półtorej godziny trudno było znaleźć na nie odpowiedź. Jej rola sprowadzona była do akompaniowania zespołowi, na którego brzmieniu i tak wyłożył się, jak tłuste kocisko, sound Blancharda.

Aż tu nagle….
Kiedy wydawało się, że koncert dobiegł już końca, Blanchard zapowiedział jeszcze jeden utwór:
Razem z Kendrickiem (Scottem, perkusistą) mieliśmy zaszczyt towarzyszyć w trasie Herbiemu Hancockowi. Podczas koncertów przychodził taki moment, kiedy Herbie grał dla publiczności solo: piękny, impresjonistyczny flow - opowiadał trębacz - Pewnego razu zapytałem Herbiego czy mogę zaaranżować ten utwór na większy skład. „Tak, tak, tak…” - odpowiedział beznamiętnie pianista. Tak właśnie powstał utwór „Herbie by himself”.

Na sali zapanowała cisza. Blanchard usiadł na stołku i zamilkł. Jedynie Shai Maestro zagrał sam na fortepianie utwór, o którym opowiadał przed chwilą trębacz. Gdy skończył, motyw przejęli wrocławscy filharmonicy. I wtedy rozpoczął się kompletnie inny koncert! Solo Hancocka stało się inspiracją do zupełnie nowej, intrygującej, współczesnej kompozycji, którą zdecydowanie chciałbym usłyszeć jeszcze wiele razy na płycie. Orkiestra ożyła, połamał się monolit akompaniatorów, wyłonili się soliści. Jakby utwór wyszedł spod zupełnie innej ręki. Przez 20 minut orkiestra pokazała w praktyce to, o czym mówił Leonard Bernstein, nazywając jazz podwalinami współczesnej amerykańskiej muzyki poważnej.
Żałuję tylko, że moje zmysły otępiło wcześniej półtorej godziny z muzyką filmową Blancharda.
Pod koniec blisko półgodzinnej kompozycji do orkiestry ponownie - na szczęście tylko na chwilę - dołączył kwintet. Utwór zwieńczyło powtórzenie hancockowego motywu w wykonaniu Shaia Maestro i orkiestry NFM.

Owacja na stojąco była zasłużoną nagrodą dla wrocławskich filharmoników i wyrazem wrocławskiej gościnności dla Amerykanów.