Jazztopad 2015: Paul Rogers - muzyka dla otwartych głów

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

O ile koncert otwarcia Jazztopadu 2015 mógł budzić sporo wątpliwości to już następujący kilka minut później w Sali Czerwonej występ Paula Rogera z materiałem z płyty Whehay wątpliwości nie pozostawiał. Oczywiście bardzo łatwo wyobrazić sobie grono oburzonych jego koncertem. Z różnych powodów, bo co to za muzyka, gdzie tu jazz, pulsujący swing, walkingowy pochody kontrabasu, konieczne progresje akordów gitarowych i fortepianowych. W końcu też gdzie ten Mingus, którego jak już nawet daje się od biedy zlokalizować to dlaczego taki pokiereszowany, ułamkowy, zdeformowany, niepełny?!

I tu sprawa jest raczej prosta. Na koncerty Paula Rogera, nie tylko z Whahay nie powinni decydować się ludzie, którzy cenią z muzyce komfort i lubią posłuchać piosenek, które już znają. A priori odrzucą dobiegające ich dźwięki z wielkim grymasem na twarzy. Ale jeśli na widowni byli ludzie dopuszczający nie tyle muzyczne wyzwanie, choć trochę oczywiście tak, co lubiący gdy muzyka ich zaskakuje i wyrywa ze strefy komfortu to całkiem możliwe, że znaleźli nowy obiekt fascynacji.

Paul Rogers weteran brytyjskiej sceny improwizowanej, tak zresztą jak muzycy z Foxes Fox (Parker/Beresford/Edwards/Moholo) nie bierze jeńców. Narzędziem pogromu ludności, nie jest jednak wcale jego potężny, o przypominający wielką basową wiolę, siedmiostrunowy kontrabas. Owszem może stanowić znakomity jego rekwizyt, ale clou to z jednej strony technika gry pozwalająca wyobraźni hasać  po świecie dźwięków bezkarnie. John Cage powiedział kiedyś, „I never listened the sound, without liking it”. Paul Rogers, sądzę jest w brzmieniach rozkochany, nie tylko tych pochodzących z jego instrumentu. Uwielbia je wszystkie, na długo zanim powstaną, a jak już są, przygląda im się z wielką sympatią, podziwia je, jakiekolwiek by nie były i od kogokolwiek by nie pochodziły pochodzą. Zaprzyjaźnia się z nimi od razu, a one zadziwiają go. Pewnie dlatego mieści mu się w horyzoncie tak ogromne poszerzenie melodycznego i harmonicznego kontekstu „Pork Pie Hat” czy „Bird Coil” czy „Pithecantropus Erectus”. Pewnie dlatego nie boi się deformować ani tematów, ani struktur wewnętrznych, formy, ani rytmów. Pewnie dlatego jego Mingus jest tak naprawdę zaproszeniem do muzycznej przygody, raz dosadnie zrytmizowanej, kiedy indziej zbudowanej z preparacji fortepianu, groźnych pomruków basu, frenetycznych niekiedy akcji gitary czy ziarnistych bluesowych partii saksofonu. Bo do Wrocławia zjechało nie tylko jego trio w z Robinem Fickerem– saksofon tenorowy, klarnet, Fabienem Duscombsem – perkusja, ale również z gośćmi Jean-Yvesem Evrardem – gitara i Christine Wodrascką – fortepian.

Wszystko w mingusowskiej muzyce Rogersa jest postawione na głowie jeśli pomyśli o tym głowa poukładana i niemal wszystko w niej ma cechy prawdziwie zapierającej dech w piersiach muzyki, jeśli tylko trafi do głów otwartych na niecodzienne doznania.