Jazztopad 2013: William Parker, Charles Gayle, Mike Reed i orkiestra

Autor: 
Bartosz Adamczak (www.jazzalchemist.blogspot.com)
Autor zdjęcia: 
Lech Basel

Festiwal powinien być czymś więcej niż po prostu selekcją artystów i zbiorem koncertów. Festiwal muzyczny (szerzej: artystyczny) powinien tworzyć przestrzeń dla wyjątkowych wydarzeń artystycznych i takież wydarzenia prowokować. Wielkie brawa dla Jazztopadu za konsekwentne podążanie taką właśnie drogą, co manifestuje się między innymi w ilości projektów i kompozycji zamawianych przez festiwal. Dać jazzowemu improwizatorowi do dyspozycji 50 osobową orkiestrę symfoniczną to jest wyzwanie co najmniej trójstronne, które ze strefy komfortu wypycha zarówno organizatora (logistyka cokolwiek bardziej skomplikowana niż koncert jazzowego combo), muzyka – kompozytora (bo przedsięwzięcie zgoła inne od codziennego improwizowanego chleba) i orkiestry – wykonawcy (bo repertuar wymagający współistnienia na scenie z muzykami grającymi nuty w partyturze nieobecne to dla przeciętnego symfonika zmiana nierzadko radykalna).

W drugi dzień festiwalu na scenie pojawili się William Parker, Charles Gayle – dwóch herosów free jazzu, oraz młodszy przedstawiciel sceny, wyśmienity drummer i bandleader Mike Reed. Panowie rzucili się z werwą we free-jazzowy pęd wypełniony pulsującą perkusją, porywistymi liniami saksofonu i gęstym basowym walkingiem. Gracja i siła w jednym.

Po chwili do zespołu dołączyła na scenie orkiestra symfoniczna filharmonii wrocławskiej po to by razem z trio zaprezentować napisaną specjalnie na festiwal kompozycje „Ceremonies for those who are still...” dedykowaną zmarłemu rosyjskiemu basiście Rustamowi Abudallayevowi.

Żałobny charakter utworu jest wyraźny w elegialnych partiach chóru, ale muzyka, która dla Parkera ma zawsze wymiar kosmiczny, odzwierciedla też zachwyt nad życiem i światem i rozbrzmiewa feerią barw w orkiestrowych tutti, nakładanych na siebie partiach poszczególnych sekcji oraz bardziej kameralnych partiach na pojedyncze zespoły.

Łącznikiem między kolejnymi częściami suity są improwizacje tria oraz pewne powracające motywy melodyczne, oddające ciągłość cyklu (zarówno muzycznego jak i tego metaforycznego, dla Parkera – filozofa najważniejszego: cyklu życia i śmierci). I tutaj pojawia się próba odpowiedzi na najbardziej ambitne pytanie stawiane przez całe przedsięwzięcie – czy możliwe jest pogodzić klasycznie zorganizowaną strukturę z wolnością improwizacji. Nie znam odpowiedzi na pytanie, wydaje mi się, że ten koncert niestety nie znalazł na to recepty. W partiach orkiestralnych, nierzadko zachwycających paletą barw, pojawia się też i patos. Garnitur kompozycji ograniczył również swobodę improwizatorów – kołatała mi cały czas w głowie uparta myśl, że każdego z nich – Parkera, Gayle'a i Reeda widziałem na żywo zupełnie zatraconych w muzyce, grających intensywniej, z większą energią, czasami granicząca z szaleństwem.

Takiego muzycznego szaleństwa na scenie mi brakowało i choć fragmenty kompozycji zachwycały a rozmach przedsięwzięcia onieśmielał, to całość pozostawiła u mnie uczucie niedosytu, pewnego dystansu. Przed koncertem William Parker powiedział, że gdyby mógł spędzić więcej czasu z orkiestrą, to prawdopodobnie pozbyliby się w ogóle partytury, a muzycy mieliby wolność w wybieraniu fragmentów swojej partii w danej chwili. Orkiestra właśnie w taki sposób zagrała bis, swoisty kolaż, który w zmieścił godzinną kompozycję w przestrzeni kilku minut. Być może, życie i energia, które właśnie wtedy pojawiły się na scenie sprawi, że ani Jazztopad ani William Parker nie ustaną w poszukiwaniu artystycznych wyzwań.