Jazztopad 2011 - Fred Hersch - styl, elegancja, wiedza i kolor!

Autor: 
Maciej Karłowski

Fred Hersch – pianista, kompozytor, a od wielu lat również i wykładowca w New England Conservatory. Działa na jazzowej scenie od 30 lat. W tym czasie zaznaczył na niej swoją obecność nie tylko ponad 40 płytami, z których wiele doczekało się licznych nagród i wyróżnień, ale również i reputacją jednego z najświetniejszych pianistów współczesnej muzyki jazzowej. Z tej perspektywy fakt, że do wczoraj, czyli 12 listopada 2011 roku, nie odwiedził Polski ani razu, wydaje się już nawet nie tyle zaskakujący, co wręcz napawający lekkim zażenowaniem. Powodów zaistnienia takiej sytuacji dociekać by można długo, ale to tak naprawdę temat na oddzielny tekst.

W końcu zdarzyło się, że mogliśmy doświadczyć muzyki Freda Herscha na własnej skórze i to dzięki festiwalowi, który zaliczyć trzeba do młodych, dopiero budujących swoją renomę.  Aby ten premierowy występ amerykańskiego pianisty należycie uświetnić, koncert zaplanowano jako projekt specjalny, jak to dyr. Turkiewicz określił w zapowiedzi koncertu „uszyty na miarę”.  Trio pianisty przybyło do Polski w toku europejskiej trasy, ale nie na jeden wieczór, pośpiesznie niemal prosto ze sceny mknąc na lotnisko, aby nazajutrz zagrać w innym mieście Starego Kontynentu. We Wrocławiu artysta zatrzymał się na dłużej, bowiem do przygotowania były napisane na specjalne zamówienie festiwalu orkiestrowe aranżacje fragmentów suity „My Coma Dreams”, będącej efektem inspiracji snami Herscha zapamiętanymi podczas ponad dwumiesięcznej śpiączki wywołanej ciężkim zapaleniem płuc oraz wstrząsem septycznym.

Scenariusz sobotniego koncertu był prosty. Najpierw mini recital solo, potem do pianisty dołączyli muzycy z jego trio John Hebert - kontrabas i Eric McPhearson - perkusja, z którymi zresztą nagrał w 2010 roku znakomita płytę „Whirl”, potem przerwa i w finale program na jazzowe trio i Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Wrocławskiej poprowadzoną przez Sebastiana Perłowskiego, a z złożony ze wspomnianej suity „My Coma Dreams”, kompozycji "Rain Waltz" także autorstwa Herscha, „Lament for an Orchid” Billego Strayhorna oraz kompozycji klasycznych „Preludium z Doctor Gradus ad Parnasum” Claude’a Debusse’ego i „Preludium z Le Tombeau de Couperin” Maurice’a Ravela.

Dla każdego było więc coś smakowitego, o ile oczywiście jest się admiratorem twórczości i stylu muzykowania Herscha, rozpiętym pomiędzy rozległą wiedzą, elegancją narracji, błyskotliwą dygresyjnością i mądrą pogodą ducha. Te cechy dotyczyły każdej z części koncertu. Solowej, trio i orkiestrowej. W każdej z nich jednak objawiały się w nieco innych proporcjach i różnym nasileniu. Można więc było sobie wybrać ulubiony fragment albo też potraktować jego przebieg jak wykwintną kolację podaną na starannie i wytwornie udekorowanym stole i zwieńczoną barwną  kulminacją.

Jeśli więc miałbym wybierać to wyznam, że najbardziej zapadła w pamięci część triowa. Tam bowiem znalazła się słynna Colemanowska „Lonely Woman”  spięta w jedną całość z niemniej słynnym „Nardis” Billa Evansa i Milesa Davisa. Mam wielką słabość do tego utworu, a tu podany został zupełnie inaczej niż proponował to mistrz Ornette, a także całkiem inaczej niż ja sam się spodziewałem. Jakby bez tej nieodłącznej mu tęsknoty i bólu, a za to z uwypukleniem czystej, z nut płynącej urody melodii. Do tego przełożonej krystalicznie na fortepian i ujętej w szerokie i zamaszyste ramy brzmieniowe sekcji rytmicznej.

Były oczywiście także i bisy, bo w istocie fortepianowa, kompozytorska i aranżerska sztuka Freda Herscha zdobyła sobie serca festiwalowej publiczności i kazała wywoływać pianistę i zespół dwukrotnie. Już na samo zakończenie, niczym kieliszek dobrego porto pojawił się Thelonious Monk  w słynnym „In Walked Bud” i to też był inny Monk niż się do tego przyzwyczaiłem i niż tego oczekiwałem. Nie tańczył wcale jak najedzony niedźwiedź, o nie! Za to z elegancją rosłego jelenia przemknął przed nami i tyle go widzieliśmy!