Jazztopad 2011 - Dave Liebman i Richie Beirach - mistrzowskie rozmowy w duecie

Autor: 
Eunika Nowakowska
Autor zdjęcia: 
Joanna Parżych

 

Dwaj starzy przyjaciele stanęli na scenie w wizualnym kontraście. Richie Beirach przy fortepianie w grafitowym garniturze z białą koszulą zapiętą na ostatni guzik, Dave Liebman z trzema instrumentami dętymi, we wzorzystej koszuli z krótkim rękawem luźno zarzuconej na czarny t-shirt. Choć różni, to jednak muzycznie okazali się niemal telepatycznie zbieżni. Co więcej, zagrali w symbiozie, miękko i barwnie odnosząc się do siebie nawzajem dźwiękami.

Zagrali też ciszą. Profesjonalnie i z wyczuciem. Z wyrozumiałością i szacunkiem udzielając sobie nawzajem oraz swoim elokwentnym myślom imponującej przestrzeni. Dla dobra muzyki wyrzekli się także konwencji solówki na rozcieńczonym tle akompaniamentu, stawiając raczej na wyraziste sola wygrywane z gęstej ciszy.

Następujące po sobie kompozycje wybrzmiały więc spójnie, bez nadmiernych innowacji, ale tym ulotnym przemyśleniom wcale nie zabrakło polotu. Nieśmiałe preparacje fortepianu Beiracha splatały się przemyślanymi pasażami po skalach Liebmana rozbrzmiewającymi nie tylko z saksofonu tenorowego czy sopranowego, ale również z mało w jazzie popularnego, a dla publiczności wręcz nieprzewidywalnego, niedużego drewnianego fletu. Bez wątpienia grali fantastycznie, emocjonalnie, stosując pełną gamę brzmień, barw, sięgając po cały zakres możliwości instrumentów. Jakby po prostu rozwiązali im usta, po długiej, milczącej zadumie.

Momentami było wręcz lamentacyjnie, w folklorystycznym, raz bliskowschodnim raz to rdzennie amerykańskim kolorycie. Tak, to było prawdziwie dojrzałe granie. Najwyraźniej nie tylko w moim odczuciu, skoro żądanie bisu było na tyle wyraźne, że muzykom nie pozostało już nic innego niż dobrowolny powrót na scenę i dostarczenie kolejnej dawki dźwiękowych uniesień.

I tylko szkoda było, że z tego co Liebman starał się w przerwach między utworami przekazać publiczności tak niewiele było słychać, nawet w czwartym rzędzie. Ale, jak mawiał Gustav Mahler: “ If a composer could say what he had to say in words he would not bother trying to say it in music.”