Jazzfestival Saalfelden 2013: Uri Caine, Han Bennink, Hautzinger, Haino, Tacuma i Drake

Autor: 
Maciej Karłowski

Festiwalowa sobota to dzień sądny. Dla organizatora, ale także dla publiczności. Dziewięć koncertów. Przerwy pomiędzy nimi, poza jedną godzinną, nie dłuższe niż 20 minut. Tymczasem, potencjalnie żaden koncert nie specjalnie nadaje się do pominięcia. Wiadomo jednak było, że szczególnym wzięciem cieszyć się będzie finał cyklu Short Cuts z duetowym show Uriego Cine’a i Hana Beninka oraz zaplanowany jako centralny punkt programu już na dużej scenie Wadada Leo Smith „Ten Freedom Summers”. W między czasie jednak zdarzyły się koncerty zaskakujące. Jedne in plus inne wręcz przeciwnie. Zacznijmy tych od tych, które nie zachwyciły.

Występ tria Rupp / Muller / Fischerlahner reprezentującego eksperymentalną frakcję festiwalowej obsady. Samo zestawienie instrumentów puzonu, gitary i perkusji co prawda mogło budzić nadzieję, że zdarzy się coś zajmującego, tymczasem niestety. I nie, żeby mógł postawić jakieś konkretne zarzuty, ale odnoszę wrażenie, że budując muzykę z gitarowym przesterem, i chwilami gęstym noisem jako osią brzmieniową, zespół sam siebie trochę ogranicza i traci przestrzeń, którą pomysłowo zagospodarować mógłby choćby zdolny puzonista. Nie powiódł się moim zdaniem także solowy recital fortepianowy Johnowi Medeskiemu. I nie żebym odmawiał mu wiedzy, umiejętności, talentu czy motywacji. Tym bardziej, że za klawiaturą fortepianu akustycznego zasiada on często, ot choćby w różnych projektach zornowskich typu „Nova Express”. Ale na recital piano solo, tym bardziej, że z takowym nagrał ostatnio płytę to chyba jeszcze zdecydowanie nie czas.

Czas natomiast ze wszech miar, żeby łaskawym okiem spojrzeć na amerykański zespół Jacob Fred Oddysey Band – u nas praktycznie nie znany – w USA działający od prawie 20 lat prze który przewinęło się kilku znanych i cenionych muzyków tamtejszej sceny. Ze składu założycielskiego pozostał już tyko pianista Brian Haas, który do Saaalfelden przywiózł dziewięcioosobowy zespół, ze wspominanymi już wcześniej Stevenem Bernsteinem i Skeikiem oraz materiał muzyczny wydany na ich najnowszej podaj 20 płycie zatytułowanej „The Race Riot Suite”. Album na świecie się spodobał bardzo. Zdobył nawet w jednym z amerykańskich rankingów pozycję numer 1, a zespół zaproszony został przez największe i najważniejsze festiwale na starym Kontynencie.

JFJO grają muzykę na stylistycznym pograniczu. Głównie w idiomie jazzowym, ale nie wolnym od zawoalowanych skojarzeń rockowych, skojarzeń z muzyką popularną czy muzyką świata. I co tu kryć to bardzo porządnie działający band, Grający z oddechem, siłą (sekcja dęta z trzema saksofonami, trąbką i puzonem) ale też i w aranżacyjnych oraz formalnych ramach kompozycji. Nawet Bernstein i Skerik na potrzeby gry w JFJO poza te ścisłe ustalenia niekoniecznie się zapędzali. Ale całość zabrzmiała solidnie, zamaszyście i naprawdę zawodowo.

Tegoż zawodowstwa i rozmachu nie można było także odmówić grupie, która zaprezentowała się w finale drugiego dnia festiwalu. Miłośnicy firmy Tzadik wiedzą, że zaledwie kilka tygodni wcześniej na płytowym rynku pojawił się album Jona Madofa „Zion80 – Jewish Afro Beat” i na ten koncert czekali bez wątpienia. A jak było? Tanecznie, zabawnie, bo też i jak być mogło kiedy klezmerskie melizmaty natrafiają na afrykańskie rytmy, kiedy wirującemu klarnetowi przeciwstawiane są sekcje dęte (tu akurat także z Brigganem Kraussem, Mattem Darieuem), tym z kolei interwencje trzech gitar, a wszystko umieszczone w żydowsko-afrykańskiej rytmice sekcji z Shanirem Blumenkranzem grającym na gitarze basowej. Tak więc prosto, łatwo, efektownie i do tańca. Puzbliczność była zachwycona.

Ale ku mojemu zdumieniu nie pobiegła do stoisk płytowych tak karnie jak po koncercie tria Iro Raantala / Asja Valcic / Adam Bałdych. Fortepian, wiolonczela, skrzypce. Całość utrzymana w konwencji iście wirtuozerskiej. Ze standardami, które doskonale znamy, zagranymi dokładnie tak jak znamy. Właściwie to trudno wyjaśnić mi powody, dla których dzisiaj artyści młodzi grają muzykę, którą zagrano już tysiące razy. Dla braw i uznania publiczności? Na pewno. Czy jednak była to muzyka potrzebna, czy da się zapamiętać z niej cokolwiek innego niż techniczne piruety? Jeden z panów sprzedających płyty koncert ten skomentował tak: „i to ma być dowód na to, że fiński jazz jest coś warty? Takie rzeczy pół wieku temu grał Jaki Byard, grał lepiej i wiarygodniej. Po co robić to teraz? Tymczasem członkowie tria jako jedyni rozłożyli własny płytowy sklepik i wśród rozentuzjazmowanego tłumu słuchaczy oddali się temu, co nawet w artystycznych zawodach jest kluczowe, dorabianiem do pensji.

Tymczasem bez dwóch zdań wydarzeniem tego dnia były koncerty Uriego Ciane’a z Hanem Benninkiem oraz występ rozszerzonego o sekcję rytmiczną Tacuma / Drake duetu Hautzinger / Haino.

Caine i Bennink zabrali publiczność w podróż po historii muzyki nie tylko amerykańskiej zresztą, splatając Monka z Bachem, swing ze swobodnym improwizowaniem brzmieniem oraz z humorem. Może się to wydawać niedorzeczne, bo przecież w dźwięki same w sobie nie mają znaczeń semantycznych. A jednak. Gdy gra Caine – pianista dużej erudycji i Bennink improwizator o imponującym horyzoncie i zdolności reagowania na to, co niesie ze sobą muzyka, doświadczyć można już nie tylko abstrakcyjnego piękna współbrzmień. Ich muzyka pędzi, zachęca do zabaw intelektualnych w rozpoznawanie cytatów, jest szalenie ruchliwa, delikatną perswazją do nakłania, aby za zmieniającą się jak w kalejdoskopie narracją podążać. A sam Bennink tę wędrówkę czyni ogromnie atrakcyjną, także i z powodów wizualnych. Starszy pan, ubrany w shorty, t-shirt, skórzane trzewiki i czerwoną frotkę przepasującą czoło, grający na wszystkim z czego składa się perkusja i nie tylko. Na stoliku, na butach, uderzając pałeczkami w podłogę, w stołową nogę, konstruując rytm stukając pałeczkami w obcasy. Można by mnożyć te bardzo efektowne zagrywki, bo ostatecznie rytm nie jest zaklęty w instrumentach, a rodzi się w głowie i może być grany na czym tylko będziemy chcieli. I tylko cieszyć się wypada, że ten dute, który tak na marginesie nagrał wspólną płytę zawita także już niedługo do Polski.

Nie zanosi się natomiast aby była realna szansa na posłuchania kwartetu Hautzinger / Haino / Tacuma / Drake. A ze wszech miar warto. Tym razem to jużnie był eksperyment taki jak na pierwszym dniu cyklu Short Cuts. Tym razem był to potężny kawał solidnego grania z atomową sekcją rytmiczną, grającym klasycznie, a raczej tradycyjnie Hautzingerem i o wiele bardziej stonowanym Haino, który już nie krzyczał tak mocno, nie demontował brzmienia gitar tak jak to miewa w zwyczaju. Przypominało to trochę, pewnie ze względu na groove’owe frazy Tacumy niegdysięczy jazz harmolodyczny. Było głośno, mocno i z taką dawką kontrolowanego szaleństwa, że dłonie same składały się do braw.

Tak też mogło być z występem bezwzględnie największej gwiazdy festiwalu i perłą w całym programie, z Wadada Leo Smith Golden Quartet & Pacifica Red Coral, a więc ze słynnymi zespołami, które nagrały obłaskawioną nagrodą Pulitzera płytę „Ten Freedom Summers”. Ale niestety nie było, choć wszystko szło w bardzo dobrym kierunku. Za klawiaturą fortepianu zasiadał znakomity Anthony Davis, na kontrabasie John Lindberg, za zestawem perkusyjnym Pheeroan akLaff, którego nie dawno mieliśmy okazję gościć z Pardon To TU, a który od lat zajmuje w zespołach Wadady Leo Smitha bardzo ważne miejsce. Dlaczego nagle koncert z prawdziwie natchnionego stał się dziwny? Przez pierwsze 40 minut mogliśmy cieszyć się pięknie zbalansowanym dziewięcioosobowym bandem, z partiami jazzowymi przechodzącymi płynnie w partie smyczkowe z harfą jako kunsztownym brzmieniowym dopełnieniem i gdy już nadeszła ta część utworu, w której kwartet smyczkowy niepodzielnie miał zapanować nad muzyką stało się coś dziwnego. Jakby ktoś pomylił nuty, jakby nie ułożył stron partytury na pulpicie tak jak powinien.

Wadada zamiast grać swoje partie zaczął zaglądać w pulpity kolejnym muzykom, jakby chciał sprawdzić czy z nutami jest wszystko w porządku. Nie było chyba skoro wielokrotnie wskazywał na miejsce, które właśnie teraz powinno być grane. Jego uwagi jednak spotykały się tylko ze zdziwionymi minami pozostałych muzyków. Taka wędrówka po scenie od muzyka do muzyka trwała kilkanaście minut. A dźwięki płynące ze sceny brzmiały tak, jakby ten smyczkowy epizod uległ jakiemuś niezamierzonemu zapętleniu i trwał długo, znacznie dłużej niż w wersji zarejestrowanej na płycie i znacznie dłużej też niż wymagałaby tego dramaturgia narracji. Tymczasem Wadada za trąbkę już nie chwycił. Doprowadził tylko całość do finału, którego ni jak nie można było nazwać szczęśliwym. I on sam też chyba przesadnie uradowany nie był. Z marsową miną stanął tylko na krawędzi sceny, z rękoma w kieszeniach i powiedział coś bardzo cicho i nie do mikrofonu, po czym zszedł z zespołem ze sceny. Nie pojawił się też, tak jak to było w ubiegłym roku, w centrum prasowym ani na krótką nawet chwilę. Nie mniej tych wspomnianych pierwszych czterdzieści minut, zapomnieć się nie da.