Jazzfestival Saalfelden 2013: orkiestrowa strona Marca Ducreta, hity z Billboardu, Steven Bernstein i czysty jazz Scotta Colleya

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

David Helbock’s Action FIgures a potem Marc Ducret i Tower Bridge w istocie otworzyli koncerty na scenie głównej festiwalu w Saalfelden. Zanim jednak tak się stało życie koncertowe trwało już od prawie południa.  Tradycyjnie w domu Sztuki Nexus. Najpierw duet Toma Raoiney z Tonnym Malabym, a potem wspólny projekt  Frantza Hautzingera z Keji Haino. Ale po kolei.

Perkusja, saksofon tenorowy. Dwóch weteranów nowojorskiej sceny. Niegdyś kojarzeni ze scenami downtownu, dzisiaj już po prostu ważne postaci tamtejszego pejzażu muzycznego, artyści uznani i cenieni i docenieni, cho akurat trudno mi sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek ich koncert zgromadził publiczność w liczbie ok. 200 osób, tyle bowiem liczy sobie sala koncertowa w Nexusie.

Ten duet, choć nie samą muzyką, ale raczej atmosferą i stopniem muzycznej zażyłości przypominał mi zeszłoroczny występ Tima Berne’a z Bruno Chevillionem. Dwóch ludzi na scenie, skupionych na muzyce, mających w głowach myśli, a  w rękach warsztat pozwalający wchodzić w bardzo interesujące dyskusje. Ani  nie przegadane, ani w żadnym wypadku nie popisowe. Intymny dialog ludzi chcących ze sobą rozmawiać o bardzo różnych sprawach i w tej dyskusji pozwalających sobie na tyle na ile chcą, ale też na tyle na ile pozwala im konwencja, jaką wybrali.  To taki dialog dwóch bardzo dobrze znających się muzyków, znakomitych muzyków, którzy grywali ze sobą przy bardzo wielu okazjach. I choć sam nie jestem wielkim miłośnikiem talentu Tonny’ego Malaby’ego to z radością odnotowałem, że razem z Tomem Raineym zagrał tak, że już chyba znacznie cieplejszym okiem będę musiał na niego spojrzeć.

Za to nie wiem sam w jaki sposób spoglądać na duet Frantza Hautzingera – bez wątpienia jednego z najbardziej oryginalnych i trudnych do sklasyfikowania trębaczy nie tylko w rodzimej Austrii, ale i europejskiej sceny w ogóle z japońskim gitarzystą, wokalistą Keiji Haino. Hautzinger grający na trąbce ćwierć tonowej, używający instrumentu w taki sposób, że wydobywane dźwięki bardzo rzadko przypominają te, które z trąbką zwykliśmy kojarzyć, konstruujący swój przekaz ze szmerów, brzmień, które wydają się elektronicznie przetworzone tymczasem, elektroniki tu ani śladu. Keiji Haino z kolei krzyczący do mikrofonów (na scenie Nexus akurat czterech). Do każdego z nich dopięty inny tor elektroniczny, zmieniający głos Haino nie tylko pod względem wysokości, ale także barwy oraz  stopnia  głębokości pogłosu lub chwytający za czerwoną gitarę zmieniającą się w jego rękach w generator notisu.

Razem nie zagrali niczego, co stanowi standardowy muzyczny budulec. Prawie bez tematu, bez harmonii, frazy, melodii, tematu, ale sprokurowali dźwiękowy spektakl mający tę cudowną cechę, odświeżającą nawet bardzo otwarte muzyczne upodobania. Dziwna to była muzyka, bardzo intrygująca. Chciałby się powiedzieć także bardzo eksperymentalna, ale obydwaj panowie w atmosferze takiego eksperymentu tworzą już od bardzo dawna i nie są wcale jego wynalazcami. Postawili przed słuchaczami spore wymagania, na tyle, że nawet wyrobiona publiczność w Saalfelden nie w komplecie dotrwała do końca tego dźwiękowego spektaklu. CI jednak, którzy zostali, mogli być ustafakcjonowani tym bardziej, że przecież dzień później duet rozszerzony o Hamida Drake’a i Jamaladeena Tacumy zagrać miał już na głównej scenie. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

 

Tymczasem na głównej scenie zanim na scenę wyszli muzycy. Głos zabrali  politycy, burmistrz, odpowiednik wojewody, przedstawiciel ministerstwa kultury. W sumie czterech dżentelmenów, mówiących po niemiecki, bo jak inaczej mieliby mówić skoro swoje wystąpienia dedykowali społeczności zebranej na sali, a więc swoim potencjalnym wyborcom oraz grupie 200 dziennikarzy, która tę idę ma ponieść w świat. To chyba rekordowa liczba prasowej obsługi w Saalfelden, bo w istocie w sektorach prasowych i w sterfie VIP tym razem było tłoczno niemiłosiernie.  Z tego co przetłumaczyli mi przyjaciele, z którymi miałem szczęście do Sallfelden przyjechać, bo ja niemieckiego ni w ząb, mowy te nie odbiegały od standardów. Czyli wszyscy byli zachwyceni festiwalem, wstrząśnięci jego programem, mocą kulturotwórczą, doceniali jego wagę dla regionu i wskazywali jego znacznie na arenie międzynarodowej. Ze śmiałością wartą podkreślenia wyjawili także, że podczas tej edycji odbędzie się również koncert w górach i koncert dla dzieci, bo przecież dzisiejsze dzieci to jutrzejsza publiczność. Święta prawda i działanie godne naśladowania. Nie dla polityków jednak Jazzfestival Saalfelden jest organizowany, nawet pomimo tego, że od polityków pewnie w jakieś części jest zależny.

Wypełniona do ostatniego miejsca sala koncertowa Centrum Kongresowego czekała na muzykę. W sporej części, jak sądzę, na muzykę francuskiego, wybitnego gitarzysty Marka Ducreta.  Tradycją festiwalową jest jednak, że piątkowe występy na scenie głównej rozpoczyna muzyk z Austrii, który na tę właśnie okazję ma możliwość zaproszenia do swojego projektu gości  z zagranicy. Najpierw więc o nim. W tym roku tym muzykiem okazał się David Hellbock – pianista, młody, któremu zamarzyło się wraz ze swoim rodakiem, perkusistą Christianem Lilingerem zaprosić do wspólnego muzykowania Tonny’ego Malaby’ego oraz wirtuoza tuby, człowieka znanego choćby ze współpracy z Brass Ecstasy Dave’a Douglasa – Marcusa Rojasa. To był niezły koncert, choć przyznać muszę, że dopiero wtedy gdy potraktujemy go jak tak zwane pierwsze spotkanie muzyków, sprawdzenie, jak razem się pracuje i są widoki na współpracę bardziej zażyłą. Skład daje bowiem ogromne możliwości brzmieniowe i nad tym aspektem sądzę konieczna jest jeszcze jakaś praca do wykonania, tym bardziej, że John Helbock jest jeszcze na początku swojej muzycznej drogi, czego najlepszy dowód dostaliśmy kiedy zagrał na fortepianie solo. W przyszłości jednak ten zespół może zabrzmieć naprawdę ciekawie, ale to dopiero w przyszłości.

Kompletnym za to bandem i już brzmieniowo wytrawnym jest grupa Marca Ducreta. Miłośnicy jego twórczości wiedzą doskonale, że to bardzo ważna postać europejskiej sceny muzycznej, co więcej muzyk mający od lat  szerokie i zażyłe kontakty z artystami amerykańskimi czego dowody mamy spoglądając na jego działania na koncertowe i na płyty nie tylko te sprzed lat, ale również i z pozycje najnowsze spięte wspólną nazwą „Tower Bridge”. DO tej pory ukazały się cztery części tego cyklu, na piątą jazzowy świat czeka i zapewne koncert w Saalfelden jest częścią działań przygotowawczych. Marc Ducret jako lider big bandu, czy lepiej powiedzieć orkiestry z trzema puzonami, trąbką, dwoma perkusistami, pianistą, wibrafonem oraz skrzypkiem. W tej roli muzyk, którego od bardzo dawna chciałem zobaczyć znakomity i w Polsce praktycznie nieznany Dominique Piffarelly. Tak więc duży skład i muzyka, taka jaką Ducret grywał w mniejszych ansamblach - ostra, daleko odbiegająca od jazzowego mainstreamu, bardzo nowoczesna, czule pochylona w stronę muzyki rockowej, ale nie zapatrzoną w nią ślepo, zbudowana na nieregularnych tematach, frazach i ostrych brzmieniach gitary, a potem obudowana soundem pozostałych instrumentalistów. Na scenie 12 osób, a w głośnikach potężna dawka dźwięku generowana przez machinę, która rozpędza się powoli, buduje narrację stopniowo, równomiernie, aż niewiadomo kiedy cały aparat wykonawczy łapie wiatr przypominający niemały huragan, by potem osiągnąwszy kulminację zanikać w tempie odwrotnym do tego, w jakim powstał.  W Saalfelden, ze względów czasowych Marc Ducret zagrał cztery utwory, w internecie dostępna jest jeszcze pełna półtoragodzinna wersja Tower Bridge i chyba nie będzie przesady, że to orkiestrowe wcielenie słynnego gitarzysty w wersji live jest zapowiedzią bardzo ważnej płyty na europejskim rynku muzycznym.

A potem był jazz. W porównaniu do reszty programu aż chciałby się powiedzieć jazz w czystej formie. Na scenie pojawił się kwintet kontrabasisty Scotta Colleya, z Kevinem Haysem na fortepianie, Adamem Rodgersem na gitarze, Antonio Sanchezem na perkusji i Ralphem Alessi na trąbce. I żeby nie był to powiem tylko, że był to znakomity koncert. Bez żadnych eksperymentów, bez wyważania drzwi, z muzyką rzetelnie pomyślaną i skomponowaną no i rzecz jasna zagraną na poziomie nie podlegającym dyskusji.

Na koniec natomiast organizatorzy zadbali, aby stało się zabawnie, a chwilami nawet bardzo wesoło. No ale z drugiej strony Omaha Dinner powstało aby wszystkim było śmieszniej w życiu i muzykom i publiczności. Zagrajmy utwory z listy przebojów Blilboardu, nieważne jakie to utwory, ważne żeby były na liście wysoko, albo lepiej pozwólmy skompletować track listę publiczności. Za opłatą rzecz jasna, ale jakoś nieszczególnie wygórowaną. I tak teraz, w wersji live Charlie Hunter, Steven Bernstein, Bobby Previte i Skerik zafundowali nam muzykę począwszy od „Wishing Well” – Terence’a Trenta D’Arby’ego przez „Fucking Awesome” Macklemore’a po „Sweet Baby Of Mine” Guns N’ Roses i nie dam głowy, ale chyba też jakiś utwór Duran Duran oraz Van Halenowski „Jump” zmieniony w bluegrassową balladę. Wszyscy bawili się doskonale, było prosto, ale nie głupio, „z jajem”, ale też i z umiejętnościami. I czy nie o to chodzi w nocy z piątku na sobotę?