Jazz Nad Odrą 2017: Kamil Piotrowicz - prawdziwie Wielkie otwarcie.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Nie zdarza się mi się bardzo często zasiąść wśród widowni festiwalowej i być dumnym. Ale tak dumnym naprawdę, szczerze i głęboko. Na Jazzie nad Odrą w tym roku się to zdarzyło.

Wiele powiedziano już i wiele wciąż się mówi, że na polskiej scenie jazzowej dzieje się dobrze, że ilość świetnych muzyków niepomiernie wzrosła i , że jest dobrze jak nigdy. To prawda, jest lepiej niż kiedykolwiek było, tym bardziej, że teraz jużnie musimy mówić dobre bo polskie, a coraz częściej mówimy dobre bo dobre.

Na start tegorocznego Jazzu nad Odrą pojawił się zespół polski. Znany trochę już, mający na koncie kilka koncertów zagranych jesienią biegłego roku i płytę, którą pochwalono nie raz. Album zatytułowany jest Popular Music, a grupa to septet dowodzony przez pianistę i kompozytora Kamila Piotrowicza. Zdumiewające nawet, że jakimś cudem został nominowany do nagrody Fryderyka, rzadko się bowiem zdarza, żeby naprawdę wyjątkowa muzyka przechodziła sito szacownego elektorskiego grona Akademii Fonograficznej.

Wczoraj okazało się, że Kamil tej nagrody oczywiście nie dostał, ani jego płyta. Tutaj już niespodzianki nie było. Ale koncert jaki zagrał był niespodzianką wielką i wart był więcej niż wszystkie nagrody. Tak właśnie! Człowiek sobie siedzi spokojnie czeka na muzykę i ostatnie o czym pomyśli to, że wysłucha koncertu wpatrując się oniemiały, zasłuchany w muzykę tak, że nawet zapomni zmienić pozycję na fotelu.

A ze sceny docierała muzyka, niepodobna do niczego. W żadnym wypadku nie stricte jazzowa, a już na pewno nie jazzowa w rozumieniu historycznym. Znakomicie zaplanowana, bo raczej o ścisłym, co do nuty ustalonym zapisie, w jej przypadku nie ma tu mowy. Jakoś olśniewająco rozpięta pomiędzy muzyką współczesną, a elementami świata jazzowej improwizacji. Z jednej strony bogata horyzontami i poszczególnych członków zespołu (Kuba Więcek - saksofon altowy i sopranowy, Piotr Chęcki - saksofon tenorowy, Emil Miszk - trąbka, Andrzej Święs - kontrabas, Krzysztof Szmańda - perkusja, i samego kompozytora, z drugiej czysta w myśli i przekazie, a także porywająca w wykonaniu. Nie wisi nad nią ani cień wierzby płaczącej, ani neoromantyczny spleen, który potrafi nawet najświetniejszego polskiego muzyka umorusać w lepkiej zadumie. Próżno też szukać w niej jazzowego emploi uwiązanego jak powrozem w bluesie, swingu, hardbopie czy czymkolwiek innym co urodziło się za Oceanem ponad pół wieku temu.

Jest w tej muzyce za to taka świeżość, obok której nie sposób przejść obojętnie. I naprawdę serce rośnie, jak sześciu młodych lub bardzo młodych muzyków ani nikomu się nie kłania, ani niczego bezmyślnie nie kontestuje tylko gra swoją muzykę pewnie, z wielkim polotem, ogromną czujnością, wrażliwie na formę, kolor i brzmienie.

Tak, drodzy czytelnicy. Tutaj właśnie, w takich zespołach jak sextet Kamila Piotrowicza jest to co w muzycznej kreacji najważniejsze! I co ważne okazuje się, że muzyka wcale nie musi być łatwa, żeby publiczność ją polubiła, a może i doceniła. Wcale nie jest tak, że fajnie jest wtedy gdy ludzie dostają dźwięki, które już znają, bo jak nie to się gubią i nie wiedzą co robić.

A potem był już tylko jazz. Owszem dobry, a nawet chwilami bardzo dobry, z Ravi Coltranem jako gościem, który, o zgrozo, chyba ciągle, niezależnie od tego co sam ważnego zrobi, będzie musiał nosić ciężki plecak epokowej wielkości ojca. Były utwory znane i lubiane. Był nawet Coltrane’owski Equinox oraz prośba skierowana od autora projektu Coltrane’s Sound, Darka Oleszkiewicza, żeby spróbować wciągnąć muzykę Johna Coltrane’a do naszego codziennego życia, bo takie np. „Love Supreme” pomaga nawet przetrwać z uśmiechem w duszy słynne korki w Los Angeles, to i w naszych na pewno się sprawdzi. Był też inny jazz,. Od opromienionego laurem Fryderykowego zwycięstwa Tomasza Wendta, któremu towarzyszyło jego trio i Atom String Quartet, ale to już całkiem inna historia. Nie jestem do końca pewien czy warta większej wzmianki.