Jazz Jantar 2014: Wojtek Mazolewski Quintet i kwartet Antonio Flinty

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Festiwal Jazz Jantar po uroczystym półmetku, zaserwowanym w Sali Głównej Polskiej Filharmonii Bałtyckiej przez kwartet Branforda Marsalisa wkroczył w swą drugą fazę. 11 listopada wróciliśmy do kameralnej przestrzeni klubu Żak by wysłuchać, co na tę okazję przygotował zespół Wojtek Mazolewski Quintet, a także poznać się z włoskim kwartetem Antonio Flinty.

Mimo iż premierowy materiał Quintetu Wojtka Mazolewskiego pochodził z jakżeż adekwatnie do daty koncertu zatytułowanego albumu Polka, okazji do uniesień, ani patriotycznych, ani żadnych innych nie było. Poza tym że, oczywiście - wszystko poszło według planu. By pomieścić wszystkich chętnych, z Sali Suwnicowej usunięto krzesła. Licznie zgromadzona publiczność reagowała żywiołowo, a oklaski tudzież podsceniczne pląsy nie ustawały ani przez chwilę. Świetny nastrój z równym zacięciem komunikowali także sami muzycy: szerokie uśmiechy, zaangażowane pozy, sceniczne tricki w rodzaju obrotu kontrabasem o kilkaset stopni były normą. Występujący panowie oraz pani wykazywali się przy tworzeniu owego widowiska bardzo dużą energią, niestety odwrotnie proporcjonalną do tej, którą potrzebowali angażować w samo granie. Bo jedynym, czego na pierwszym wtorkowym koncercie brakowało, były dobre kompozycje. Usłyszeliśmy muzykę błahą, oczywistą, wykalkulowaną na efekt. Przesączoną reglamentowanym autentyzmem i tak zwanym „jazzowym szaleństwem” rodem z telewizji śniadaniowej. Opartą już nie na prostych, ale jak na ten poziom świadomości występujących na scenie muzyków wręcz prostackich motywach i technikach, ubraną w jazzowy garnitur. A nie była to bynajmniej wina ich ograniczonych kompetencji. Nie od dziś wiadomo, jaką techniką i wyobraźnią muzyczną dysponują Marek Pospieszalski, Qba Janicki, Joanna Duda czy nawet sprawca całego zamieszania, Wojtek Mazolewski. Wszyscy oni mają na koncie projekty ciekawe i ambitne. Potrafią grać rzeczy, których słucha się z uwagą i przyjemnością. Ale dla inicjatyw pokroju  grupy Wojtek Mazolewski Quintet tak dobrych muzyków zwyczajnie szkoda. Trudno uwierzyć w ich entuzjazm manifestowany podczas grania robiącej wrażenie pisanej na kolanie aranżacji Get Free z repertuaru Major Lazer czy mydłkowatego, naznaczonego wystudiowanym dramatyzmem Heart Shaped Box Nirvany, nie mówiąc już o kompletnie bezbarwnych nowościach autorskich typu Berlin. Nie ma w takiej muzyce miejsca na rozwinięcie skrzydeł dla Marka Pospieszalskiego czy Qby Janickiego, którzy przecież grać potrafią i lubią, a których rzęsiste, pomieszczone gdzieniegdzie sola zdradzały gust i smak muzyczny. Nie ma też miejsca na prawdę, tam gdzie liczy się tylko i wyłącznie dobrze wyglądające i wyreżyserowane show. Oczywiście wielu odbiorcom w niczym to nie przeszkadza, i nie można mieć im za złe tego, że przyszli się dobrze bawić, ale kontekst muzyki jazzowej podobne rzeczy demaskuje i jeśli gra się na jazzowym festiwalu na takim artystycznym poziomie i o takim, jak Jazz Jantar line-upie, niestety trzeba się z tym liczyć.  

Lider drugiego występującego we wtorek składu, pan Antonio Flinta mógł się pewnie zmartwić, bo cóż za fajerwerki musiałby pokazać, by choć trochę zbliżyć się do poziomu widowiskowości, jaki zaprezentowali poprzednicy? Nawet jeśli rzeczywiście tak pomyślał, byłoby to obawą całkowicie bezpodstawną, bowiem absolutnie wystarczyło, iż kwartet przyprószonych z lekka siwizną panów zagrał bardzo rzetelny koncert. Nie będąc być może wybitnymi technikami, anonimowi na naszym gruncie (w festiwalowym katalogu obok ich nazwisk widniał napis : pierwszy raz w Polsce) włoscy gentlemani zagrali muzykę na bardzo przyzwoitym poziomie. Ich jazz, choć silnie zakorzeniony w tradycji, był poszukujący i posługiwał się formułą zgoła współczesną, zaś autorskie kompozycje napisane zostały z dającym się poznać obeznaniem i charakterem. Nie mogło być inaczej – band Antonio Flinty na koncie ma już sześć płyt (w tym cztery nagrane w trio, bez saksofonisty Piercarlo Salvii), co świadczy o tym, że jego pochodzący z odległego Chile lider i kompozytor materiału wypowiadać się nie tylko chce, ale i ma o czym. Potrafi to robić z romantycznym porywem, jak w utworze Como En Sueño, bardziej balladowo (Say So) czy też, zainspirowany buddyjską legendą nadać kompozycji posmaku orientalnej mantry, zawierającej nawet partię wokalną (Yudhishtira's Song). Wspólnie z wyżej wymienionym saksofonistą, kontrabasistą Roberto Buccim oraz Claudio Gioanninim za perkusją Antonio Flinta tworzy grający szczerą, interesującą muzykę zespół operujący generowanym wprost z wnętrza niezwykle sympatycznych muzyków ciepłym brzmieniem. Aby udowodnić, jak istotna w muzyce jest czysta chęć tworzenia i dzielenia się nią, czasami wystarczy naprawdę niewiele.