Jazz i okolice: Sonic Boom! Uri Caine i Han Bennink

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Armen Chrobak

Ostatnia niedziela września, piękny, słoneczny dzień, zwieńczony intrygującym wydarzeniem muzycznym – na deskach sceny Jazzclubu Hipnoza: występem duetu, który tworzą amerykański pianista Uri Caine i holenderski perkusista – Hendrikus Johanneds, czyli Han,  Bennink.

Koncert otworzył jesienną edycję Festiwalu Muzyki Improwizowanej: jaZZ i Okolice, od blisko dekady organizowanego przez Andrzeja Kalinowskiego, oddanego sprawie, animatora kultury (sztuk teatralnych, muzyki improwizowanej, warsztatów muzycznych). Festiwal, posiadający grono wiernych miłośników oraz cieszący się solidną reputacją, zgromadził całkiem liczne grono fanów muzyki jazzowej z Katowic i tytułowych okolic.

Za fortepianem i pianinem elektrycznym zasiadł Uri Caine, zaś Han Bennink, niosący w dłoni skórzaną torbę, która budziła skojarzenia z pozbawionym fantazji urzędnikiem, zdecydowanym krokiem skierował się w stronę perkusji. Koncert rozpoczął się potężnym ładunkiem ekspresji. Nie da się ukryć – w znacznej mierze odpowiedzialny za to był pełen młodzieńczego wigoru, dziecięcej pomysłowości i zawadiactwa perkusista. Prawdziwy wulkan energii, co tak niezwykłe biorąc pod uwagę wiek muzyka (71 lat to wiek, w którym niewielu stać na śmielsze przejawy aktywności; Bennink zdominował estradę: a to siadał z rozłożonymi nogami na jej środku, wybijając rytm o deski sceny, a to stając na krześle za bębnami zrzucał na nie z miną psotnika pałeczki, nagle zaczynał uderzać w werbel stopami, czy pałeczką trzymaną w dłoni uderzał w drugą, którą umieścił sobie w ustach). Caine, co jakiś czas uśmiechający się z zadowoleniem, introwertyczny i zdystansowany, skupiony był wyłącznie na muzyce, której dźwięki wydobywał z prawdziwą wprawą, i swobodą.



Stylistycznie utwory stanowiące repertuar występu można było zaklasyfikować jako dość klasyczny jazz, choć dynamiczna, nieokiełznana linia perkusji łamała ich uporządkowany rytm i bieg. Z jednej strony utwory silnie oparte na improwizacji, popychane do przodu przez energetyczną grę Holendra, z drugiej – zaskakująco melodyjna i harmonijna linia fortepianu sprawiały, że koncert odbierany był przez publiczność z ogromnym entuzjazmem. Przestrzeń wypełniona była do granic dźwiękami; natarczywymi, niepohamowanymi, pulsującymi rytmicznie. Rytmy zdawały się być inspirowane muzyką latynoamerykańską, czasami afrykańską.

Wprost trudno było pamiętać, że ten niezwykle żywiołowy występ to koncert zaledwie dwóch muzyków, prawda – piekielnie sprawnych i pełnych pasji.
Kiedy po przeszło godzinnym programie duet pożegnał się po raz pierwszy z publicznością, jej gorąca reakcja i stanowczy aplauz nie pozostawił muzykom żadnej alternatywy – po krótkiej chwili wyszli ponownie na estradę, by zagrać kolejnych kilka utworów. Sytuacja powtarzała się jeszcze dwu, czy trzykrotnie. Nic dziwnego – na całej widowni nie było chyba nikogo, kto mógł występ Caine’a i Benninka wysłuchać bez emocji.

Siedząca obok mnie para entuzjastycznie komentowała: mieć takiego dziadka, z taką energią i pasją jak 71-letni perkusista – bezcenne. Jeżeli tak brzmiał pierwszy koncert jesiennego JaZZu i Okolic, to o dalsze koncerty jestem w pełni spokojny.