James Chance & Les Contortions w Pardon, To Tu

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
materiały prasowe

Tego w warszawskim Pardon, To Tu dawno nie grali. W czwartkowy wieczór można było potańczyć. Choć do radiowych hitów było jeszcze dalej niż zwykle.

Od samego początku swojej kariery James Chance był na jazzowej scenie odludkiem. Jednym z powodów mógł był jego punkowy etos. Bardziej niż wirtuozeria w grze na instrumencie interesowała go przecież ekspresja, autentyzm i bezpośredni, elektryzujący kontakt z publicznością. Z tego właśnie powodu jego pierwszy nauczyciel gry na saksofonie przepowiedział mu, że nie będzie jazzmanem tylko gwiazdą rocka. Z tej przyczyny też Chance potrafił szturchać, przepchnąć, a nawet pobić swoją publiczność, gdy ta okazywała się zbyt pasywna. Na szczęście organizatorzy warszawskiego koncertu nie pozwolili się nam przekonać czy Amerykanin wciąż kultywuje stare zwyczaje. Przezornie zabrano krzesełka.

W wywiadach James Chance narzeka czasem, że brakuje mu siły. W połowie koncertu walczy o życie, a przecież wie, że trzeba właśnie wrzucić wyższy bieg. Szczęśliwie bogaty repertuar rozpięty pomiędzy różnymi stylistykami, daje mu naturalny pretekst do chwilę oddechu. Dobrze robi on także publiczności, która w Pardon, To Tu dość rzadko dostaje przecież możliwość potańczenia. Tym razem trudno zaś było ustać w miejscu. Z każdym kolejnym numerem Chance potwierdzał bowiem zasadność porównań do Jamesa Browna: wił się, krzyczał, a w pewnym momencie zeskoczył nawet ze sceny, by ruszyć w tan z podrygującymi melomanami.

Kwartet szalał nie tylko na poziomie wykonawczym. Oprócz utworów z ponad trzydziestoletniej kariery Amerykanina usłyszeliśmy także przemielone na funkowo-jazzową modłę „Satisfaction” czy „It’s A Man’s Man’s Man’s World”. Najbardziej jednak uderzyło mnie brawurowe, bo zaskakujące wykonanie „Home Is Where the Hatred Is” z dyskografii Gila Scotta-Herona. Narkotyczna poezja protoplasty rapu idealnie wpasowuje się zresztą w filozofię Chance’a, który nierzadko przyznawał, że dla muzyka najważniejsze są zgromadzone doświadczenia, a wśród nich najważniejszy jest ból.

Choć Chance reprezentował nowojorską scenę No Wave, która nie przywiązywała wielkiej wagi do umiejętności gry na instrumencie, w the Contortions wymagania zawsze były większe. Nie inaczej było w przypadku rekrutowania francuskiego – Les Contortions. Grupa bazowała na dość prostej sekcji rytmicznej grającej trochę funkowo, trochę bluesowo. Na tych groove’ach ślizgała się gitara puszczająca oko w stronę scen CBGB czy Max’s Kansas City. Momentami brzmiało to trochę jak Gang of Four po butelce Bourbona. Na tym tle szalał drapieżny, nieokiełznany wokalista. Muzyk, który oczywiście grał również na elektrycznych organach i altowym saksofonie. Gdy zaś na sam koniec zespół zerwał się do tańca, uderzając jednostajnym perkusyjnym bitem, stało się oczywiste, że sukces LCD Soundsystem wziął się również stąd, że nie dość osób słyszało o Contortions. I o złym bracie bliźniaku Jamesa Browna, który od Fukadelic zawsze wolał Ornette’a Colemana, Alberta Aylera i jakieś dziwne narkotyki.