Henri Texier Hope Quartet w Studiu Radiowym im Witolda Lutosławskiego

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Mam ogromny sentyment do Henriego Texiera. Jeszcze z dawnych czasów, kiedy odkrywałem jego muzykę, którą wydawał w latach 90 i kiedy istniały jego Azurowe zespoły, najpierw kwartet a potem kwintet. Z czasów, kiedy jeszcze nie grał z nim na co dzień jego syn Sebastian, na fortepianie można było usłyszeć Bojana Z, a na puzonie znakomitego Glenna Ferrisa, którego bardzo mi teraz w texierowych bandach brakuje. Nie na tyle jednak żeby coś zmieniło się w moim podejściu do texierowskiej muzyki.

Jakolwiek, od tamtego czasu uważnie śledzę Texiera seniora i jego artystyczne poczynania. Śledzę z lubością, pomimo, że rozum podpowiada,, że nie ma czego za bardzo. Z drugiej jednak strony to muzyka tak mile łechcąca mojego wewnętrznego inżyniera Mamonia, który co chwila podpowiada mi piosenki, które już znam i które słyszałem tysiące razy. Ten sam inżynier Mamoń podsunął mi zainteresowanie Hope Quartet, zespołem w karierze Texiera najnowszym. Miałem okazję posłuchać go w ostatnich pięciu latach cztery razy, i w Polsce i za jej granicami i dalej mi jest ciepło w okolicach serca, gdy ich słyszę.

Nie ma w tej muzyce nic czego bym się nie spodziewał, a jednak lgnę do niej jak ćma do światła. Toteż gdy okazało się, że pan Henryk będzie grał w studiu im. Lutosławskiego ucieszyłem się, że znowu będę mógł posłuchać tematów inspirowanych albo zadedykowanych Indianom bydwu Ameryk, że znowu zabrzmi kompozycja poświęcona Paulowi Motianowi, z Indianami mającemu niewiele wspólnego. Że po raz kolejny dam sięponieść pulsującemu, bardzo transowemu basowi lidera, i unoszącym się nad nim bardzo atrakcyjnym, od lat rozpoznawalnym tematom oraz dopełeniającym aranżacji smakowitym interwencjom stojących na froncie zespołu Francoisa Cornelopupa (saksofon barytonowy) i wspomianego Sebastiana Texiera (saksofon altowy, klarnet i klarnet basowy) i w końcu też, że bębniarz, teraz nie Tony Rabeson, a Louis Moutin, nada całości bardzo tanecznego charakteru.

Nie ma w tej muzyce żadnych pretensji, a od tego bądź co bądź working bandu, który, gra utwory chyba w tej samej kolejności na każdym koncercie, ciągle bije radość ze wspólnego muzykowania. Jest w tej muzyce oryginalność, jest brzmienie, stosunkowo mało improwizacji i wiele przyjemności dla każdego chyba ucha, bez znaczenia czy lubi mniej czy bardzie odważne granie. I choć wiem, że nie stało się piątkowy wieczór nic czego bym się nie spodziewał, to obawiam się, że gdy znowu wpadnie mi w ręce Texier w tym czy w innym układzie personalnym, na koncercie czy na płycie, to pewnie znowu dam się podejść i będę szcześliwy.