Hard listening – 4 rundy Mazzolla w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik

O muzyce Jerzego Mazzolla pisać nie jest łatwo. Zwykle również nie jest jej łatwo słuchać, mimo że artysta nie unika w swej twórczości tematów i melodii na długo zapadających w pamięć. Muzyka Mazzolla jest wyzwaniem rzuconym percepcji słuchacza, widza, odbiorcy. Jedni polegną przez nokaut po dziesięciu sekundach, inni będą broczyć krwią przez wiele rund po czym albo zejdą z ringu zdezorientowani, albo przegrają na punkty. We wtorkowy wieczór w Pardon To Tu sama kwestia ringu okazała się nieoczywista. Koncert, wyjściowo podzielony na dwie odsłony, ostatecznie zyskał w wyniku personalno-muzycznych rotacji o wiele więcej składowych godnych wyodrębnienia i analizy. Wydarzenie było zamknięciem cyklu spotkań artysty z szeregiem muzyków pod tytułem „Art Rhytmic Dialogues – Półkolonie Warszawskie”.

Set pierwszy okazał się doskonałą zapowiedzią niespodzianek, które miały towarzyszyć słuchaczom do samego końca. Zamiast w rozgrzanej, czerwonej sali koncertowej, występ przeniósł się do podziemi, choć nazwa to zbyt szumna. Ten kto słysząc o piwnicy Pardon To Tu pomyślał o chłodnym, przepastnym pomieszczeniu w stylu starożytnych katakumb musiał schować tę wizję do kieszeni. Podejrzewam, że nie więcej jak 20 słuchaczy dostąpiło przyjemności posłuchania pierwszego seta, który szczęśliwie okazał się mini-setem, trwającym około kwadrans. Rozpoczął Mazzoll w pojedynkę, następnie w znakomitej asyście Tomasza Sroczyńskiego zaprezentował muzykę pełną wewnętrznego napięcia. Sroczyński grał bez wykorzystania jakichkolwiek sztuczek elektronicznych i choć siedział koło niewielkiego wzmacniacza zdaje się, że grał bez prądu. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie druga kompozycja, kiedy na tle rytmicznych zadęć Mazzolla, skrzypek jednostajnymi pociągnięciami smyczka tworzył niezwykle ciekawą, linearną strukturę melodyczną, która narastała do momentu nagłej dezintegracji, roztapiając się w gęstwinie swobodnej improwizacji. Piwniczna, a zarazem najbardziej uporządkowana część występu dobiegła końca. Muzycy uczcili tym samym premierę wspólnej płyty Rite of Spring Variation, o której jeszcze przyjdzie wspomnieć.

Po kilkuminutowej przerwie, już na scenie Pardon To Tu rozpoczęło grę trzech muzyków wcześniej nie zapowiadanych. Dwóch „macbookistów” (Vasen Piparjuuri, Sebastian Mac) w towarzystwie wiolonczelisty (Łukasz Dudziński) zaprezentowało ciekawą wariację na temat przetwarzania żywego instrumentu w czasie rzeczywistym. Po chwili do tria dołączył Mazzoll ze Sroczyńskim. Klarnecista przyjął rolę quasi-dyrygenta, próbującego okiełznać dźwięki zmierzające niebezpiecznie w stronę, zdaje się nie do końca zamierzonego chaosu, lub chaosu innego niż zamierzony. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Szkoda, bo słuchając poszczególnych instrumentów czuć było duży potencjał, który jednak nie zyskał pełni w zestawieniu z resztą, choć bez wątpienia zdarzały się ciekawe momenty. Muzykom nieustannie towarzyszyły problemy z nagłośnieniem, co w pewnym momencie zaowocowało niesamowicie głośnym, wysokim sprzężeniem zabójczym dla uszu. Niespodziankowy set zakończył się po około pół godzinie i raczej mnie rozczarował zamiast intrygować. Później było na szczęście zdecydowanie lepiej.

Zestawienie elektronicznych dźwięków Konrada Kucza z ekspresyjnym klarnetem Mazzolla okazało się zaskakująco dobrym pomysłem. Duet po prostu zadziałał z dużą mocą, pasją, zarówno na scenie jak i poza nią - dużą część występu Mazzoll zagrał przechadzając się z klarnetem po klubie. Zgranie między muzykami nie pozostawiało zbyt wiele do życzenia, a moment w którym klarnet rozpoczął meandryczne solo na tle podkładu przypominającego okrzyki, lub śpiewy zakapturzonych mnichów rodem z horroru o satanistach, był bez wątpienia jednym z mocniejszych punktów całego mazzollowego „recitalu”. Do duetu w pewnym momencie zaczęli dołączać się pozostali grający już tego wieczora muzycy. Tym razem „pączkowanie” składu przebiegało o wiele bardziej płynnie i spójnie, co przełożyło się na muzykę niezwykle potężną, a zarazem pełną wewnętrznych niuansów. Mazzoll uciszając poszczególnych muzyków panował nad akcentami poszczególnych części wspólnej improwizacji, której wysoki poziom skutecznie zatarł mieszane odczucia po wcześniejszym występie. Gęste tło elektroniki i instrumentów smyczkowych stanowiło podkład, w którym klarnet bohatera wieczoru doskonale się odnalazł, a słuchacze zaczęli łowić każdy wydobywany z niego dźwięk. Występ zakończył się nagle, co wywołało burzę oklasków nie pozostawiających złudzeń – bis musiał zaistnieć. I zaistniał w podobnie kolektywnej postaci, dającej jednak więcej przestrzeni dla solowych popisów – tutaj najbardziej zapadły mi w pamięć fantastyczne szarpanie strun skrzypiec przez Sroczyńskiego. Gdy bis dobiegł końca na scenie pozostał sam Mazzoll grając jeszcze przez krótką chwilę solo, co było jak klamra spinająca ten szalony wieczór w całość o określonej (czasem niedookreślonej) dramaturgii. Wydawać by się mogło, że to już koniec…

Ale po ostatnich dźwiękach klarnetu okazało się, że na wszystkich czekają ciasteczka z kuponami pozwalającymi niektórym na „wygranie” płyty Rite of Spring Variation oraz odebranie jej z rąk samego Mazzolla. Szczęście mi dopisało. Bardzo miły akcent kończący urozmaicony, czteroczęściowy program, często nazbyt chaotyczny, lecz jako całość udany. Były to dwie godziny muzycznej burzy mózgów, zarówno artystów jak i słuchaczy. Nie powiedziałbym tym razem o nokaucie, ale o wygranej na punkty z pewnością.  Jednego Mazzollowi odmówić nie można – niezwykłego talentu do zaskakiwania i odwagi w poruszaniu się po gatunkowych pograniczach. Strach pomyśleć co przyniesie zestawienie tych cech z rezydentem przyszłego tygodnia. Bo jeśli do tej pory w Pardon To Tu było gorąco, to zestawienie Mazzoll - Peter Brötzmann brzmi jakby do klubu miał ktoś wrzucić koktajl Mołotowa. Będzie się działo!