Grażyna Auguścik w cieniu Nicka Drake’a

Autor: 
Aga Kiepuszewska
Autor zdjęcia: 
Magda Marczewska

Niedzielny wieczór, dość ciepły jak na koniec października. Zmiana czasu na zimowy i perspektywa wstawania do pracy w poniedziałkowy poranek nie wystraszyła wiernej widowni Grażyny Auguścik. Sama artystka wyznała, że bardzo chciała spotkać się z warszawską publicznością i dobrze się stało, że została „przygarnięta” przez Teatr Studio podczas jesiennej trasy koncertowej z „Man Behind The Sun - songs of Nick Drake”.



Czekałam na ten koncert. Dotychczas słuchałam Grażyny Auguścik w kameralnych miejscach: jak krakowska Drukarnia czy Alchemia. W zeszłym roku byłam na koncercie artystki z Paulinho Garcią w sporej sali radomskiego kina, ale za to na scenie było intymnie, bo grali we dwójkę, materiał z płyty: „The Beatles Nova". Wczoraj około 21.00 sala warszawskiego Teatru Studio wypełniła się publicznością, mniej więcej w 90%. Przygotowane na scenie instrumenty zdradzały skład zespołu: elektryczny instrument klawiszowy z modułem pogłosowym (szkoda, że nie fortepian), kontrabas, perkusja, piec gitarowy, dwa mikrofony - jeden połączony z efektami do wokalu.



Grażynę Auguścik zapowiedział spontanicznie na jej prośbę, jak zdradziła w trakcie koncertu, Rafał Garszczyński. Potem zabrzmiały pierwsze dźwięki utworu They Are Leaving Me Behind, duet: piano z wokalem, w drugiej zwrotce dołączył cały band. Skupiona artystka zabrała od pierwszych fraz publiczność do swojego świata, a może raczej do świata Nicka Drake'a. Ten wrażliwy i nieśmiały student literatury angielskiej, kompozytor i autor poetyckich tekstów odszedł przedwcześnie, z powodu przedawkowania leków antydepresyjnych, zaledwie w wieku 26 lat (był to 1974 rok). Zdążył pozostawić trzy autorskie albumy płytowe, z których Grażyna z zespołem wybrała dziesięć piosenek. Te właśnie poetyckie piosenki zagrane przez jazzowych muzyków w odświeżonych aranżacjach miały sączyć się przez najbliższe półtorej godziny. Drugi utwór utrzymany w stylistyce country z solówką pianisty powoli zaczął rozgrzewać atmosferę, zarówno na scenie, jak i na widowni. Wirtuozowska partia wokalna improwizowana przez Grażynę Auguścik szczególnie zwróciła uwagę słuchaczy. Subtelność, miękkość wyśpiewywanych przez nią fraz przypomniała mi krążek Hejira - Joni Mitchell – opowieści z podróży, choć bez Jaco Pastoriusa, na kontrabasie grał Matt Ulery. Time has told me - trzecia kompozycja potwierdziła dobry dobór muzyków do tego projektu (Amerykanów), wykonane przez wokalistkę ze smakiem blues'owe glissanda, zupełnie naturalnie stopiły się z warstwą instrumentalną. Miłą niespodzianką okazała się finałowa fraza „time has told me” wykonana na kilka głosów przez Grażynę wraz z zespołem. Tym bardziej miłą, że cały band nagłośniony został bardzo oszczędnie. I tu plus dla realizatora dźwięku, który szczęśliwie nie zapomniał, że mniej bardzo często znaczy więcej. I chyba w sporej mierze to dzięki niemu intymna atmosfera odczuwalna była w każdym utworze. Things behind the sun — usłyszałam kilka lat temu w wykonaniu Grażyny Auguścik na koncercie z Kurt'em Rosenwinklem, od tamtego momentu zainteresowałam się twórczością Nick'a Drake'a. Wczorajszego wieczoru utwór ten zabrzmiał w nowej aranżacji z zupełnie niespodziewanym mocnym zakończeniem, po nabudowanej przez sekcję części solowej piana. Warte zapamiętania było solo wokalne dialogujące z gitarą elektryczną (John Kregor). Potem zabrzmiały: Northern Sky i One of These Things First.

Czas powiedzieć także o wizualizacjach wykonanych przez Radka Bułtowicza, będących intrygującym dopełnieniem koncertu. Łączone w serie zdjęcia nakładane były na siebie, podobno metodą analogową, czyli rękami autora. Od czasu do czasu widać na nich było nawet cień dłoni czuwającego nad grafikami autora. Podczas utworu From The Morning pojawiły się animacje - już komputerowe, bardzo efektowne. W muzycznej warstwie zachwyciła mnie zagrana rasowo w stylu country partia pianisty (Rob Clearfield). Kolejny utwór: Road miał kilka porywających momentów: instrumentalne intro w unisono, pojawiło się także znakomite solo bębnów (Jon Deitemyer) jak i solo wokalne wsparte delayami i reverbami. Przedostatni utwór: falujący River Man na 5/4 (chyba ulubione metrum Drake'a) poprowadził do mocnego finału: Fruit Tree.

Nic więc dziwnego, że publiczność domagała się bisu, który w końcu zresztą nastąpił. Grażyna Auguścik zaśpiewała swój ulubiony utwór Matulu moja, pochodzący z płyty sprzed 10 lat Past Forward, ale już w nowej aranżacji, ze szczególnie ciekawym pomysłem na reharmonizację. A potem już we foyer i ona, i cały zespół spotkali się z fanami i podpisali całkiem sporo płyt.



To wcale nie często spotykana sytuacja, kiedy jazzowa wokalistka pozostaje w cieniu muzyki i tekstów, a towarzyszący jej zespół nie odstępuje jej na krok i gra bez pokusy udowadniania komukolwiek czegokolwiek, tak jakby same kompozycje ich niosły. Na samym początku koncertu Grażyna Auguścik przyznała, że cały pomysł grania utworów Nicka Drake'a pojawił się kiedy perkusista Jon Deitemyer dał jej płytę tego twórcy. Jego muzyka zafascynowała Grażynę swą tajemnicą, a młoda generacja muzyków, z którą się przyjaźni i pracuje, nakłoniła ją do pójścia w rejony trochę popowe, trochę country, pozostawiając spory margines dla improwizacji. Okazało się to być bardzo dobrym pomysłem.


Co tu kryć, Grażyna Auguścik to bez wątpienia dama polskiego jazzu, pozostająca niezmiennie w znakomitej formie wokalnej, kontynuującą swoje muzyczne poszukiwania, bez względu na panującą modę. Dobrze, że są jeszcze tacy artyści. Skromni, którzy z pokorą i z klasą przechodzą swoją artystyczną drogę. Dobrze też jest im towarzyszyć choćby przez moment, choćby właśnie na takim koncercie jak ten.