Franz Hautzinger solo i Jean-Paul Bourelly / Citizen X na Sopot Jazz Festival

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
ARTUR RAWICZ/MFK.COM.PL

Drugi dzień Sopot Jazz Festiwalu w programie określany był najczęściej jako eksperymentalny – i można powiedzieć, że epitet ów do czwartkowych wydarzeń w jakimś stopniu pasował, bo dość śmiałym posunięciem można nazwać zarówno przeprowadzkę z eleganckiej Sali Kameralnej Opery Leśnej wprost do gwarnego i ciasnego Spatifu jak i samo zestawienie artystów, reprezentujących dwa kompletnie różne muzyczne światy. W kultowym sopockim klubie zagrali trębacz Franz Hautzinger oraz Jean-Paul Bourelly wraz z formacją Citizen X.Rozpiętość stylistyczna zjawiska nazywanego umownie jazzem fascynuje niezmiennie, i jeśli w tłumie, który zebrał się na czwatkowym koncecrice znalazł się jakiś zwolennik jednoznacznej definicji tego słowa, oba występy na pewno przyprawiły go o niemały ból głowy. Jako pierwszy miejsce na niewielkiej scenie zajął Austryjak słynący z eksploracji możliwości nietypowego instrumentu, jakim jest trąbka ćwierćtonowa. Już po kilku minutach od rozpoczęcia koncertu okazało się, że równie odważnie, a rzekłym nawet, że znacznie odważniej korzysta on z wszelkiej maści przetworników elektronicznych. Środek ciężkości jego dźwiękowych poszukiwań opierał się bowiem głównie na przetwarzaniu tonu trąbki i zabawie brzmieniami. Nakładając na siebie krótkie, oszczędne partie instrumentu oraz nadając im pogłos stworzył solo małą przestrzenną orkiestrę. Pojawiały się podczas jego występu dźwięki interesujące (vide coś na kształt gardłowego śpiewu) oraz fragmenty świetne muzycznie, jednak po jakimś czasie, gdy wyczerpała się paleta molvearowskich eksperymentów wyszło na jaw, że pod  ozdobnikami niewiele jest muzycznej treści. Franz Hautzinger nie ustrzegł się niestety przekleństwu powtarzalności i większą część koncertu – dosłownie i w przenośni – przesiedział w jednym miejscu.Po owej quasi-skandynawskiej minimalistycznej propozycji Sopot Jazz Festiwal zaliczył kolejną karkołomną woltę: kiedy po krótkiej przerwie na scenie pojawili się gitarzysta Jean-Paul Bourelly wraz z kolektywem Citizen X (Kenny Martin – perkusja i Sadiq Bey – wokal, elektronika) wszystko obróciło się o 180 stopni. Kwaśny, psychodeliczny set trzech szaleńców z USA z każdym kolejnym utworem zmieniał jazzowy festiwal w klubową imprezę, na której panowie zaprezentowali przekrój przez cały dorobek i historię stopniowego dochodzenia kultury afroamerykańskiej do głosu. Deklamacje Beya na tle rozregulowanej jakby perkusji i jazgotliwej, falującej gitary przywoływały dziedzictwo przodków, z dumą wspominały Malcolma X i krzyczały o niesprawiedliwości losu miasta Detroit a liczba nawiązań i muzycznych odniesień do twórczości wielkich postaci była oszałamiająca: słychać było Curtisa Mayfielda i Williama Parkera, Jimiego Hendrixa i Johna Coltrane'a wespół z Archie Sheppem, blues, funk, soul i groove przeplatały się ze sobą płynnie przechodząc między sobą. „It's showtime” - jak rzekł w pewnym momencie Jean-Paul Bourelly, i uczynił wszystko wedle własnych słów, wykrzykując symultanicznie z gitarą grane przez siebie frazy i łamiąc oraz naginając bez przerwy linie melodyczne, które nieustannie w ryzach trzymał niestrudzony Kenny Martin. Zabawa okazała się tak dobra, że choć koncertowa publiczność nie dała się w pełni rozruszać, muzycy byli wyraźnie w nastroju, a współczesna wersja Great Black Music brzmiała w Spatifie przez blisko 2 godziny.Jest rzeczą absolutnie pewną, że gdyby rzecz odbyła się w weekend pod hasłem imprezy klubowej, występ trwałby do bardzo późnych godzin, lokal przeżyłby niezwykłe oblężenie a management nie miałby innego wyjścia, jak zatrudnić tych panów na stałe. Kto by się spodziewał, że takie rzeczy są na festiwalu jazzowym możliwe...