Festiwal Ad Libitum 2015 - mistrzowie swobodnej formy

Autor: 
Piotr Wojdat
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Festiwale takie jak warszawski Ad Libitum to prawdziwy poligon doświadczalny. Zarówno dla muzyków, którzy mają okazję zaprezentować pełen wachlarz swoich umiejętności, jak i dla słuchaczy, będących świadkami zdarzeń ponad podziałami stylistycznymi. To festiwal stawiający na swobodę wypowiedzi i poszukiwanie własnego języka improwizacji, a zarazem wymagający od słuchacza chwili skupienia i uwagi w tym pędzącym na złamanie karku świecie. Od kilku lat Ad Libitum zdominowany jest przez najważniejsze postaci z kręgów współczesnych odmian jazzu, do których zaliczają się m.in. Anthony Braxton, Barry Guy czy Agusti Fernandez. Na tym tle tegoroczna jubileuszowa edycja nie mogła ustępować poprzednim odsłonom. Można powiedzieć, że stała się wręcz okazją do zaproszenia prawdziwej plejady mistrzów swobodnej formy.

Na temat tego, co działo się pierwszego dnia festiwalu, mieli już Państwo okazję czytać w relacji Bartosza Adamczaka. Nie będę się zatem skupiać na wydarzeniach, które miały miejsce w czwartkowy wieczór w Zamku Ujazdowskim. Dodam tylko, że podzielam zdanie autora dotyczące występu Petera Brötzmanna, który wraz ze swoim kwartetem wspiął się na wyżyny free jazzowej ekspresji. Kolejne dni festiwalu zapowiadały się jednak wcale nie gorzej. Szczególnie na finał Ad Libitum należało ostrzyć sobie zęby.

Piątkowy wieczór w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego pod względem programowym był krótkim oddechem przed tym, co miało się wydarzyć następnego dnia. Nie oznacza to jednak, że nie czekały nas duże emocje. Jako pierwsi na scenie pojawili się Kawalerowie Błotni, do których dołączył obiecujący gitarzysta, kompozytor i reżyser dźwięku w jednym, Wojciech Błażejczyk. Nie ukrywam, że jego płyta sprzed dwóch lat, czyli “Loopowizacje”, przypadła mi do gustu. Spodziewałem się więc, że zaproszony przez Kawalerów Błotnych gość, zaprezentuje szerokie spektrum dźwięków, jakie można wydobyć z gitary elektrycznej, używając prętów, drewnianych pałeczek, a także pętli elektronicznych. I faktycznie, słuchacze zostali zaproszeni na dźwiękową przygodę, która w kilku momentach przybierała rozmaite formy.

Zapewne dla fascynatów technik wydobycia dźwięku, kształtowania barwy oraz dynamiki, a także wszelkiego rodzaju elektronicznych przekształceń, była to frapującą wędrówka. W ostatnich dwóch kompozycjach bardziej wyraźnie uwypukliły się też inspiracje zespołu awangardowym jazzem, co być może spodobało się licznie zgromadzonym wśród publiczności zwolennikom tego nurtu. Ale pomimo bogactwa dźwięków oraz improwizacjach opartych na brzmieniu tradycyjnych instrumentów, obiektofonów, mediów elektronicznych i głosu, zabrakło mi w tym występie przekonującej narracji i wyraźnych punktów zaczepienia. Można było tego oczekiwać szczególnie od Wojciecha Błażejczyka, który w mojej ocenie nie wyróżnił się na tle legendarnych w pewnych kręgach Kawalerów Błotnych, a zamiast tego pozostał niejako w cieniu bardziej doświadczonych kolegów.

Przekonująco wypadła za to atrakcja wieczoru, czyli słynne trio niemieckiego pianisty Alexandra von Schlippenbacha. O tym, że jest to artysta z najwyższej półki, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Sam utwierdziłem się w tym, m.in. w trakcie tegorocznego występu grupy w Pardon, To Tu. W Studiu im. Lutosławskiego było równie ciekawie, choć trochę inaczej. Tym razem można było wychwycić detale, a brzmienie tria, które uzupełniają saksofonista Evan Parker oraz perkusista Paul Lovens, było dużo bardziej soczyste. No i to porozumienie między muzykami będące efektem wspólnego grania od 40 lat. Naprawdę ciężko znaleźć grupę grającą improwizowany jazz na tak wysokim poziomie.

Kto miał mało Alexandra von Schlippenbacha, mógł zapomnieć o niedosycie następnego dnia. Zanim jednak rezydent tegorocznego Ad Libitum ponownie zawładnął wyobraźnią słuchaczy, oddał pałeczkę pierwszeństwa mistrzowi kontrabasu, Barry’emu Guy’owi. A jak wiadomo, trudno przejść obojętnie obok tej postaci. Oczywiście można narzekać, że niektóre jego projekty są zbyt wydumane, zbyt ambitne, a może, jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi, zbyt twórcze. Ale wątpliwości co do tego, że trudno znaleźć instrumentalistę o tak szerokim artystycznym spojrzeniu jak Barry Guy, już raczej mieć nie sposób.

Na festiwalu mogliśmy posłuchać kompozycji “The Blue Shroud”. Za inspirację do napisania tego utworu posłużyły aż trzy wątki, w tym m.in. bombardowanie baskijskiego miasteczka Guernica w 1937 roku oraz obraz Pabla Picassa nawiązujący do tego wydarzenia. 14-osobowa grupa muzyków, która zagrała ten utwór, była zaś trzymana w ryzach partytury. Dyrygentem był sam Barry Guy. Ale pomimo rozpisanego scenariusza, tacy instrumentaliści jak pianista Agusti Fernandez, gitarzysta Ben Dwyer, perkusista Ramon Lopez czy skrzypaczka Maya Homburger, mogli też zaistnieć jako indywidualności. I na szczęście z tej okazji skorzystali.
Co do samego utworu - jak to często w przypadku Barry’ego Guya bywa, zaimponował swoim rozmachem, bogatymi środkami wyrazu oraz mnogością muzycznych nawiązań i inspiracji. Było w tym dużo z muzyki dawnej, współczesnej, ale nie zabrakło też tego, co wspólne dla wszystkich artystów występujących na warszawskim festiwalu - skrzącej się pomysłami jazzowej improwizacji.

Niewątpliwie występ Barry’ego Guya wysoko zawiesił poprzeczkę Alexandrowi von Schlippenbachowi, który nieco ponad 20 minut później pojawił się na scenie ze swoim solowym recitalem. Skromne środki wyrazu sprowadzające się do jednego instrumentu jakim jest fortepian, pozwoliły nieco ustabilizować emocje po bombastycznym koncercie brytyjskiego kontrabasisty. A bis z nieco nonszalancką wariacją na temat utworu Theloniousa Monka narobił jeszcze większego apetytu przed daniem głównym, jakim okazał się występ finałowy Ad Libitum 2015.

Rzecz jasna, mowa w tym przypadku o Globe Unity Orchestra, najstarszej europejskiej orkiestrze znanej z prawdziwego mistrzostwa w dziedzinie kolektywnej improwizacji. W jej składzie nie mogło zabraknąć kolegów z tria Alexandra von Schlippenbacha, którzy stanowią motor napędowy ansamblu. W trakcie występu okazało się jednak, że wszyscy instrumentaliści wciąż są w stanie grać na najwyższym poziomie. Oprócz znakomitych, prezentowanych zespołowo motywów, momentami porażających energią i intensywnością, moją uwagę przykuły także partie solowe. W moim przekonaniu najciekawsze z nich były zasługą klarnecisty Rudiego Mahalla oraz trębacza Axela Dörnera. W składzie Globe Unity Orchestra pojawił się też Tomasz Stańko, który choć nie był tego wieczoru wiodącą postacią, to jednak pokazał, że wciąż pamięta czasy świetności klasycznego free jazzu.   

Za podsumowanie tegorocznego Ad Libitum niech posłuży parafraza słynnej maksymy Alfreda Hitchcocka, która według mnie doskonale oddaje, pomijając nieliczne wyjątki, to, co wydarzyło się na scenach CSW i Studia im. Lutosławskiego: festiwal muzyki improwizowanej powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. W tym roku tak właśnie było.