Ex Easter Island Head w Pardon To Tu

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Nie czuję się specjalistą od minimal music. Jak większość miałem okazję posłuchać jej wielkich przedstawicieli. Podotykać odrobinę twórczości Steve’a Reicha, Philipa Glassa, Michaela Nymana (nie tylko w jego działaniach na potrzeby filmów Petera Greenewaya) oraz Terry’ego Rileya, La Monte'a Younga czy Mortona Feldmana. Cokolwiek poobcowałem też z twórczością innych, którzy pionierami minimalizmu się fascynowali. Ale nie aż tak bardzo wiele i pewnie nie bardziej niż każdy inny lubiący słuchać muzyki, ale jednak. Tangerine Dream, Klaus Schulze, Ash Ra Orchestra itd. Pamiętam dobrze, że minimalistami fascynował się Coltrane, Davis i nieskończenie wielu innych jazzmanów i że swój ważny głos w tej kwestii od dawna dochodzi od australijskiego zespołu The Necks, który tak na marginesie mieliśmy okazję gościć w Warszawie kilka ledwie dni temu.

Wiem, to za mało żeby zabierać w tej sprawie głos, ale słuchając liverpoolskiego zespołu Ex Easter Island Head i czytając potem reminiscencje z tego koncertu szlag mnie trafił, na tyle jasny, że mimo wszstko postanowiłem głos zabrać.

Oczywiście, to rzecz potencjalnie ciekawa kiedy cztery, ułożone na dwóch stolikach gitary traktowane są w niekonwencjonalny sposób. Niecodzienne, choć nie wyjątkowe wcale, jest granie na nich pałeczkami i tworzenie z takiego budulca nie tylko rytmiki utworów, ale całej ich architektury. MOżna to robić finezyjnie można dosadnie, a żeby było naprawdę dosadnie to całości nadać można też bardzo konkretnego wsprcia perkusyjnego. To już specjalnie ciekawe nie jest tym bardziej, że rytmika jest w muzyce Ex Eseter Island Head znacznie więcej niż prosta.

To jednak akurat, o ile pamiętam,  wpisuje się w ideę minimal music doskonale. Ostatecznie przecież ojcowie gatunku zakładali prostotę zarówno w warstwie melodycznej, harmonicznej jak i właśnie rytmicznej, niejako tworząc alternatywę dla,  ich zdaniem, nie za bardzo nieprzejrzystej muzyki współczesnej, biorącej swoje źródło w serializmie. Protoplaści tej metody poszli dalej nie tylko redukując to co zaciemniało obraz muzyki, ale również sięgając do muzyki kultur poza europejskich będących w jakiejś mierze minimalistycznymi. Tu już, co prawda polemizować z ideowymi założeniami minimalistów można byłoby śmiało, bo ostaatecznie nie raz i głośno krzyczeli, że kluczowy jest dystans nie tylko od skomplikowanego serializmu, ale także od muzyki pierwotnej. To jednak w tym miejscu jest mniej ważne. Niezależnie od wszystkiego, odnosz wrażenie mieli pewną piękną cechę postępowania ze swoją muzyką. Mianowicie tworząc, nazwijmy to oczyszczone ze zbędnych dźwięków, niekoniecznych rytmów czy melodycznych zawiłości dzieła nie stawali na środku i nie namawiali do prostactwa i raczej nie byli piewcami hucpy. Z działań zarówno wielkich, ale także i tylko mądrych i muzykalnych twórców z kręgu minimal music, jakoś zawsze biła wielka dbałość o istotę dźwięku, o jego kształt, brzmieniową szlachetność i pieczołowitość jego wydobycia i wyrafinowana czystośc zarówno intencji, jak i wykonania. Zaryzykuję stwierdzenie, że była to może nawet święta podstawa ich prac muzycznych.

Sięgając więc po ideę minimal music oczekiwałbym, że właśnie w tym aspekcie ich epigoni, za jakich sadzę uważają się panowie z Ex Easter…wykażą się choćby minimalną refleksją i nie będą wciskali w miejsce prostoty, ubranego w przyjemne dźwięki, dźwiękowego prostactwa. Niestety oczkiwanie takie okazało się bezpodstawne. Chociaż tyle, bo o rytmiczne wyrafinowanie ich raczej nie sposób było posądzać już od chwili, kiedy drummer wydobył z siebie pierwszą frazę.

Skłamałbym pisząc, że muzyka Ex Easeter Island Head nie sprawia brzmieniowej przyjemności. Owszem, ale tylko przez kilka minut, potem z każdą kolejną, na szczęście niezbyt długiego koncertu, coraz bardziej wyło, że minimalizmem tak naprawdę panowie zdecydowali nie podpierać się, a zwyczajnie tylko wycierać sobie gęby.

Nie ma nic złego w reakcjach publiczności na ich muzykę. Ten koncert słuchaczom się bez dwóch zdań podobał, choć przyznać muszę, że słyszałem już w Pardon To Tu o wiele bardziej żywiołowe reakcje na dźwięki płynące ze sceny. Marne jest natomiast utwierdzanie ludzi w przekonaniu, że to co pokazali chłopcy z Ex Easter… to rzeczywiście coś wartego szczególnej uwagi i dotkliwe przemilczanie znaków zapytania, które nie wierzę, że nie wyśliwtliły się recenzentom ani razu.

Podkreślę jednak, że to przykre doświadczenie koncertowe pokazało jak na dłoni, nie tyle znaki zapytania odnoście idei minimal music, co jaskrawy przykład tego, że każdą ideę można spłaszczyć i ośmieszyć, jeśli wezmą ją w swoje ręce nie specjalnie muzykalni i nie ciekawi muzyki ludzie. Cztery gitary, osiem przystawek gitarowych, co najmniej tyle samo potencjometrów, 24 struny, kilka krowich dzwonków, wzmacniaczy i trzech ludzi. To jakby słoń urodził mysz.

Tak, utwierdzam się w przekonaniu, że jedyny minimal jaki na tym koncercie miał miejsce to minimal myśli i muzykalności.