Europejska sobota na festiwalu Jazz Jantar

Autor: 
Kajetan Prochyra / Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
RED SEVEN Photography & Video Productions - Paweł Wyszomirski

Co to jest europejski jazz? Choć od dawna wiemy, że w perspektywie tak różnorodnego zjawiska to pytanie bezzasadne, wciąż powraca ono w wielu jazzowych dysputach. W sobotę w Klubie Żak mogliśmy posłuchać trzech bardzo różnych na nie odpowiedzi. Z norweskiego Bergen przyjechała do Gdańska eksperymentująca z elektroniką wokalistka Mari Kvien Brunvoll, w klubokawiarni zagrali młodzi Polacy z kwintetu HotS a na finał soboty na festiwalu Jazz Jantar zagrało belgijskie trio Too Noisy Fish.

Ledwie kilka minut zajęło Mari Kvien Brunvoll przemienienie sceny Klubu Żak we wnętrze jej własnego pokoju. Młoda Norweżka zasiadła na deskach, po środku sceny i ścieżka po ścieżce zaczęła snuć swoją opowieść - kameralną, prostą, intymną. W jej muzycznym języku ważną rolę odgrywa looper, na który nagrywa kolejne warstwy swoich piosenek. Od prostego beatboxu przez kolejne głosy aż po naśladujące brzmienia instrumentów solówki. I choć nie jest to za nic pomysł nowy, w wykonaniu Mari Kvien Brunvoll nabiera ob bardzo nastrojowego, autorskiego charakteru.

Jako drugi zabrzmiał utwór „Everywhere you go” - z jej debiutanckiej płyty z 2012 roku. Piosenka ta spodobała się wielu producentem i doczekała się wielu remiksów - na czele z tym autorstwa słynnego Ricardo Villalobosa.

Mari Kvien Brunvoll ma w sobie urok ulicznego muzyka - otoczona prostymi instrumentami: dzwonkami, kalimbą, cymbałami - cały jej ekwipunek zmieściłby się w plecaku, a ona mogłaby ze swoją muzyką dalej przemierzać świat. Ciekawym kontrastem do prostoty muzyki Norweżki była świetlna oprawa jej koncertu, pełna stroboskopów i migających kolorowych lamp. Przydawały one piosenkom Brunvoll pewnej teatralnej nierealności. 
Koncert zwieńczyła owacja na stojąco.

Zespół HoTS znałem dotąd z ich debiutanckiej, bardzo udanej płyty „Harmony of the Spheres”. Ciekaw byłem więc jak zaprezentują się na koncercie. To co było zaletą nagrania - dopracowane kompozycje i dyscyplina w ich wykonaniu - okazało się bolączką ich sobotniego występu. Choć melodyjność utworów ujęła wielu słuchaczy, zabrakło mi w ich występie dynamiki: apetytu na przełamanie zbudowanej wcześniej formy, podjęcia ryzyka, grania na krawędzi: tworzenia muzyki w duchu „tu i teraz”. 
Co to znaczy? To chyba dużo trudniejsze pytanie niż "co to jest europejski jazz?". Nie chodzi tu wszak o proporcję kompozycji i improwizacji, ale o ten wewnętrzny ogień, który przenosi się od muzyka na słuchaczy wtedy, gdy ten swoją grą walczy - z konwencją, z bezpieczną sferą tego, co już wypracował, z widownią, z samym sobą... Zespół HoTS jest wszak na początku tej drogi - i to początku wciąż bardzo obiecujacym.

Kajetan Prochyra


Czynienie z własnego poczucia humoru bazy swej twórczości to dla muzyka (nie tylko) jazzowego ryzykowne rozwiązanie. O ile dowcip jest dobry i podany z fantazją, przez jakiś czas jest w stanie się obronić. Zazwyczaj jednak powtarzany cyklicznie szybko się nuży, a przy tym łatwo wpaść we własne sidła – od opinii wiecznego „jajcarza” wyzwolić się czasami trudno. Koronnymi przykładami są tu przypadki Mostly Other People Do The Killing czy grupy Medeski, Martin & Wood. Przed podobnym dylematem stanąć może niebawem grupa Too Noisy Fish, która na Sali Suwnicowej zagrała jako druga.

Na razie jednak jest całkiem sympatycznie. Wykrojone z ensemble’u Flat Earth Society belgijskie piano trio w składzie Peter Vandenberghe (klawisze), Kristof Roseeuw (kontrabas) i Teun Verbruggen (perkusja) na koncie ma dwie wcale niezłe płyty, a i gra w Too Noisy Fish nie jest ich podstawową działalnością. Niemniej, kiedy ci na pierwszy rzut oka ułożeni panowie wchodzą na scenę, ujawnia się ich ukryte ADHD.  Grają w sposób z gruntu europejski, ale z akustycznych, kameralnych fragmentów: czy to z poziomu barowej, z lekka rythm&bluesowej melodii (In Dust We Trust) czy z jazzowego drive’u (Turkish Laundry ) regularnie wyruszają na podbój bębenków usznych słuchaczy.

Narzucane tempo jest wówczas szaleńcze, zwariowany, połamany puls kontrabasu i nieregularny rytm perkusji atakuje zebranych, a Vandenberghe gra tak, jakby towarzyszył mu biegający po klawiaturze fortepianu dziki kot. Sprawia to wrażenie daleko posuniętego chaosu i przyjemności specjalnej niestety w tym brak. Niespecjalnie wiadomo, czemu te eksperymenty mają właściwie służyć. Gdy Too Noisy Fish wracają jednak do średnich rejestrów, wyciągnąć z ich muzyki można dużo więcej. Granie staje się rasowe, i bardzo „do przodu”. Przyjemnie słuchało się utworów takich jak parkerowski „Segmented" czy „Defenestration”, a i oparty na motywie i samplach ze starej gry komputerowej „Jazz Invaders” wywołało pożądany uśmiech. „Kiedy byłem mały, mogłem tylko patrzeć, jak grano w tę grę na automatach. Sam nie miałem pieniędzy, żeby się w to pobawić. Teraz wy jesteście w tej samej sytuacji: możecie tylko słuchać.” – żartował Vandenberghe.

Ostatecznie Too Noisy Fish „zażarło” dopiero podczas bisu: energetyczny rozgardiasz ostatniego zyskał nareszcie wewnętrzny porządek, a pomocne czerwono-niebieskie światła rozdygotały obraz sceniczny. „Sami tego chcieliście” – rzucił przy tym wejściu pianista. Nie da się ukryć, że chcieliśmy, i to bardzo. Finalnie belgowie z Too Noisy Fish się więc wybronili, i pokazali jako ciekawy skład, któremu te kilkadziesiąt minut zdecydowanie warto było poświęcić.   

Piotr Rudnicki