Digital Primitives w Pardon, To Tu

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Wizyta Digital Primitives w warszawskim klubie Pardon, To Tu okazała się trochę zaskakująca, jeśli nie paradoksalna. Po pierwsze – wbrew temu, co sugerowałaby nazwa – nie mieliśmy doi czynienia z dźwiękami generowanymi cyfrowo. Po wtóre trio składające się z tuzów muzyki jazzowej tak naprawdę bardzo rzadko zapędzało się w takie rejony. Wreszcie, dowodzący formacją uznany pianista Cooper-Moore  tego wieczoru nie obsługiwał w zasadzie tego instrumentu. Bliżej było już do tego Chadowi Taylorowi, który od czasu do czasu odsłaniał klawiaturę śnieżnobiałego uzębienia, rozdając uśmiechy swoim kolegom z zespołu.

Nie był to koncert wybitny, ale z pewnością był on bardzo przyjemny. Na mieliźnie osiadł w zasadzie raz, gdy rozległo się „Somewhere Over The Rainbow”, a jego mdły, liryczny ton utrzymywał się przez dłuższą chwilę. Przez chwilę pachniało składankami Chilli Zet, a w powietrzu dało się usłyszeć perlisty śmiech pana Kydryńskiego. Na szczęście nie trwało to długo. Ze standardów o wiele bardziej podobały mi się wariacje na temat bluesa i gospel. Na przykład wówczas, gdy Cooper-Moore podniósł się po raz pierwszy, by objawić zebranym, że jazz nie ma już matki. Pardon, To Tu nawiedziły wówczas echa tradycyjnego „Sometimes I Feel Like a Motherless Child”, choć prawdę mówiąc mnie figura wczorajszego opowiadacza idealnie zgrywała się z nazwiskiem Gila Scotta-Herona umieszczonym na ścianie klubu tuż obok muzyka. Estetyka autora „Winter In America” powracała tego wieczoru jeszcze parokrotnie i nie ukrywam, że były to dla mnie zaskoczenia najmilsze.

 

Jak już wspomniałem, koncert Digital Primitives nie był digitalny, ale z pewnością lepiej wywiązywał się z drugiej obietnicy. Pierwotnie było, gdy Cooper-Moore nadawał groove, grając na afrykańskim monochordzie. Pocztówki z Etiopii wysyłały nam również jego gorące dialogi z saksofonistą Assifem Tsaharem. Bazowały one oczywiście na dość prostych, szybkich rytmach wybijanych przez Taylora, który tego wieczoru (nie licząc brawurowego początku) wybrał jednak role bohatera drugiego planu. Nic straconego, zaraz znów nas odwiedzi, tym razem w asyście Marca Ribota.

Trio wypadało najlepiej, gdy na swój autorski sposób (patrz: rozliczne instrumenty Coopera-Moore’a) ożywiało tradycje Czarnego Lądu i Południa Stanów. Niezależnie od tego czy były to nawiązania zaskakujące i wysmakowane, czy tak oczywiste jak bluesowa końcówka pulsująca lekko funkującym basem.  Żarliwość, szczerość i bezpośredniość wykonawców były w takich momentach gwarantem dobrej zabawy. I mnie to w zupełności wystarczyło.