Alchemia Olivera Lake'a

Autor: 
Bartosz Adamczak

Oliver Lake to saksofonista, który powinien być znany każdemu słuchaczowi muzyki jazzowej – to przecież współzałożyciel World Saxophone Quartet. Zespołowi udało się onegdaj zdobyć niezwykłą, jak na jazzowe standardy, popularność, wykraczająca dalece poza ramy free jazzowej sceny, z której przecież wywodzili się muzycy kwartetu (w oryginalnym składzie: Oliver Lake, Julius Hemphill, David Murray i Hammiett Bluiett). Lake gra też od lat z wybitnymi kolegami w Trio 3 gdzie towarzyszą mu Reggie Workman i Andrew Cyrille.

Resume artystycznej kariery Olivera Lake’a robi wrażenie. Wśród jego współpracowników można znaleźć orkiestry symfonicze i zespoły kameralne, klasyków rap A Tribe Called Quest, rockowego buntownika Lou Reeda, ekscentyczną Bjork, choreografów, aktorów, muzyków związanych z „world music”. Choć jego autorskie projekty nie zdobyły może takiego uznania jak nagrania Davida Murraya i Juliusa Hemphilla, nie ma wątpliwości, że obecność Lake’a na scenie krakowskiej Alchemii, była ważnym punktem festiwalu.

Z liderem zagrali Michael Jeffry Stevens (fortepian), Joe Fonda (kontrabas) i Emil Gross (perkusja). Dwaj pierwsi to dobrzy znajomi, którzy mieli okazję zagrać już w Alchemii wiele razy (liderują wspólnie Fonda – Stevens Group, grają razem w Conference Call Quartet, Fonda grał z formacją Nu Band Quartet). Gra Stevensa odznacza się wysmienitym wyczuciem melodii (jak powiedział Fonda przedstawiający jedną z kompozycji – w każdym zespole potrzebny jest jeden romantyk. W naszym jest to Michael). Fonda to jego przeciwieństwo – gra na basie z ogromną swadą i mięsiście bluesowym brzmieniem. Tworzą razem znakomity tandem (ze względu na znaczą różnicę wzrostu, kiedy stoją obok siebie wygladają dość komicznie). Emil Gross to najmłodszy członek zespołu, czujnie prowadzi rytmiczną i melodyczną narrację – podobać się może też solo o etnicznym, afrykańskim brzmieniu (Gross uderza  dłońmi bezpośrednio w bębny, podobnie jak gra się na kongach czy djembe). Sam Oliver Lake pokazał zaś, że jest wyśmienitym saksofonistą, który może niemal wszystko, ale nic już nie musi. Zagrał ze z lekkością, swobodą, na które pozwalają ogromna wrażliwość i doświadczenie.

Kwartet w swoim repertuarze czerpie w sposób czytelny z całego spektrum jazzowej historii. Słychać echa nowojorskiej free jazzowej sceny loft, ale też i hard bopu, bluesa czy klasycznego swingu. Pojawia się romantyczne tango, skoczny, radosny bop (oparty na świetnym basowy riffie), liryczna fraza tuż obok saksofonowego odlotu, a piękne klasycyzujące solo fortepianu okazuje się być wstępem do jazzowej ballady, która brzmi jak wyjęta z repertuaru American Songbook. Muzycy potwierdzają klasę instrumentalną ale też, może przede wszystkim, kunszt kompozytorski. Mamy tutaj chwytliwe melodie, dużą swobodę stylistyczną ale też i ciekawe zabiegi aranżacyjne – w jednym z utworów zderzają się lekko funkowy rytm grany przez sekcję, z delikatnymi harmoniami zaproponowanymi przez saksofon i fortepian – oba elementy splatają się ze sobą znakomicie.

Tak grany jazz bywa  często lekceważony – bo to przecież zbyt melodycznie dla fanów free i zbyt free dla fanów jazzowej klasyki. Bardzo niesłuszne to podejście. Jakiekolwiek stylistyczne sekciarstwo jest szkodliwe dla słuchaczy, muzyków i samej muzyki. A muzyka, sztuka, powinna być przestrzenią spotkania, wspólnoty - powinna łączyć. Oliver Lake i jego kompani na scenie Alchemii połączyli różnorakie elementy jazzowej historii z odpowiednim kunsztem, elegancją i pełną szczerością. A takiej muzyki słucha się zawsze z wielką przyjemnością.