„Pathfinder”. Nowicki Swięs Frankiewicz Trio w Pardon, To Tu.

Autor: 
Beata Wach

Są koncerty owiane magią, po których człowiek nie może wydobyć słowa z wrażenia i dużo czasu musi upłynąć, aby ochłonął i wrócił do rzeczywistości. To rzadkość, ale wśród tych koncertowych diamentów zdarzają się i mniej szlachetne kamienie, do których jednak myślami się wraca i których najzwyczajniej z przyjemnością się słucha. Do takich chyba właśnie należał środowy koncert Tria Radka Nowickiego, Andrzeja Święsa i Sebastiana Frankiewicza w Pardon, To Tu. Było dobrze. Po prostu.

Latem tego roku Nowicki (saksofon tenorowy, sopranowy) wspólnie ze Święsem (kontrabas) i Frankiewiczem (perkusja) wydali bardzo udaną płytę „Pathfinder”. Myślę, że długo oczekiwaną przez wielbicieli talentu Radka Nowickiego. Co tu dużo mówić, trochę jednak czasu upłynęło zanim się pojawiła. Kompozycje z tego właśnie krążka były niekwestionowanym bohaterem środowego wieczora w Pardon, To Tu.

Koncert był bardzo wyrównany w podobnym rytmie, nastroju. I mimo, że się już jakoś utarło, że to trio Radka Nowickiego, że to Nowicki jest liderem, środowy koncert temu zaprzeczył. Nie było lidera, byli oni, saksofonista Nowicki, kontrabasista Święs i perkusista Frankiewicz. Nikt nie musiał ich prowadzić. Wspólnie sobie nadawali kierunek i nim podążali, a za nimi zasłuchana publiczność. Niektórzy przymykali oczy, aby skupić się wyłącznie na dźwiękach, niektórzy w rytm muzyki wprowadzali delikatnie w ruch własne ciała. Wszyscy zamyśleni, zastygli w skupieniu. Było w tym koncercie coś z atmosfery grania jazzu na domowych prywatkach z lat sześćdziesiątych. Kameralny klimat, niezwykłe skupienie i krótkie, żarliwe nagradzanie oklaskami każdego solowego wejścia. Ale nade wszystko jazzowe kompozycje z łagodnym, niewrzeszczącym saksofonem Nowickiego, w którego grze subtelnie pobrzmiewała fascynacja Coltranem i pulsującą, zwartą sekcją rytmiczną Święsa i Frankiewicza. Całość szczelnie wypełniła małą przestrzeń Pardon, To Tu bez zbędnych udziwnień, urozmaiceń, dając przyjemność słuchania. Nie zabrakło „Pyramid song” z repertuaru Radiohead, pojawiła się też kompozycja Theloniousa Monka.

Było dobrze. Publiczność dopisała mimo środka tygodnia. Sowicie nagrodziła muzyków brawami. Namówiła na bis. Czego chcieć więcej? No właśnie, czego? Koncert trwał dwie godziny z przerwą. Wydaje mi się, że zdecydowanie lepiej by się stało, z korzyścią dla muzyków i publiczności, gdyby przerwy nie było, a koncert trwał krócej. Muzyka nie miałaby szansy nikogo znużyć, a jedynie pozostawiłaby apetyt na kolejne koncerty.