Sovlanut

Autor: 
Paweł Baranowski
Jamie Saft
Wydawca: 
Tzadik
Data wydania: 
25.07.2000
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Jamie Saft - organs, pianos, analog synthesis, guitars, bass, saz, percussion; Chris Speed – clarinet; Jonathan Maron – bass; Jim Black - drums, percussion; Chris Kelly - drums & percussion; Rick Quinones – vocals

Jamie Saft to muzyk kojarzony zwykle z muzykami o prowiniencji jazzowej, z tym, że nie tej najbardziej ortodoksyjnej. Nie sądzę też, by był on jakoś szerzej w Polsce znany, a szkoda, bo muzyk to wyśmienity. Ci jednakże, którym muzyka nowojorskiego downtownu nie jest obca bez trudu powiążą go z Johnem Zornem, Chrisem Speedem czy Cuongiem Vu, z którym prowadził zresztą zespół Saft/Vu. 

Tym razem otrzymujemy pierwszy, jeśli pamięć mnie nie myli, autorski album tego muzyka. Dla osób, które umiejscawiały Safta w raczej jazzowej odnodze downtownu płyta ta musi być pewnym zaskoczeniem. Saft jawi się na niej jako konkurent co bardziej zwariowanych projektów grupy Medeski, Martin and Wood, jak choćby The Dripper. Już piewszy utwór zaskakuje. Płytę rozpoczyna bowiem jakieś ambientowo-żydowskie (do czegoś w końcu seria Radical Jewish Culture zobowiązuje) reggae. Choć - w nagraniu tym po raz pierwszy chyba, bez żadnych dysonansów koegzystują tradycje żydowskie i arabskie (pomijam jamajski dub); utwór rozpoczyna saz, a w jego toku pojawiają się słowa śpiewane po hebrajsku. Mało kto pewnie je zrozumie, ale wydaje się, że przekaz słowny nie jest najważniejszy na płycie, albowiem słowa są częstokroć przetworzone w sposób uniemożliwiający zrozumienie nawet wtedy gdy są one w języku bardziej znanym. Słowa są raczej elementem tworzenia nastroju, który uzyskany został nie tylko przez użycie stosunkowo rozbudowanego instrumentarium, ale również w fazie produkcyjnej, gdzie zmienione zostało brzmienie niektórych instrumentów. A propos miłośników głośnego słuchania, co zresztą sugeruje początek płyty pragnę przestrzec, że jeśli nie ściszą wzmacniacza przed utworem 4, to piłokształtny przebieg, który w nim się pojawia zniszczy kolumienki, aż miło.

Poszczególne utwory mają zróżnicowany charakter, choć ambientowe doświadczenia są chyba najbardziej dominujące. Po pierwszym, dubowym reggae, otrzymujemy transowo-ambientowy utworek m.in. z pięknym solem Safta na jakby kościelnych organach. I tu jednak pojawiają się elementy dubowe; utwór ten jest też chyba najbardziej zbliżony do tego, co robi Medeski, Martin and Wood - trudno tu jednakże byłoby użyć sformułowania, że muzyka jest wtórna, raczej to pewne podobieństwo przyjętych koncepcji, czy rozumienia muzyki. Po nim ambient jest kontynuowany; utwór trzeci domieszał do niego nieco muzyki arabskiej. Czwarty "utworek" to muzyczny ekperyment, dla mnie nie mający większej treści. W piątym powracają elementy znane już z utworów 2 i 3, by płytę zakończyło ponowne ambientowe reggae.

Co z tego wynika. W zasadzie i nic i wiele. Saft, jak również towarzyszący mu muzycy udowodnili po raz kolejny, że szufladkowanie ich w jednym gatunku muzycznym jest nieporozumieniem, że wypowiadają się w muzyce, czy może lepiej muzyką, a nie są reprezentantami określonych szkół, czy określonych jej rodzajów. Szkoda może, że Speedowi, który jest wyśmienitym improwizatorem nie dane zostało zagrać tu jakiegoś wspaniałego sola - solistą jest bowiem jedynie Saft, a klarnet, jeśli się już pojawia, to tylko jako element kolorystyczny. W sumie coraz bardziej lubię tę płytę, pomimo, że nie reprezentuje ona takiej muzyki, jaką najbardziej lubię. Warto posłuchać i to nie raz, bowiem zyskuje ona przy bliższym poznaniu.

1. Kasha Dub; 2. Sovlanut; 3. Mach/Hey; 4. Midwood Cowboy; 5. Tefachim; 6. Fresser Dub