It's Not About Melody

Autor: 
Paweł Baranowski
Betty Carter
Wydawca: 
Verve
Data wydania: 
08.09.1992
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Betty Carter – vocal; Cyrus Chestnut – piano; Ariel J.Roland – bass; Clarence Penn – drums; Mulgrew Miller – piano; Christian McBride – bass; Lewis Nash – drums; John Hicks – piano; Walter Booker – bass; Jeff 'Tain' Watts – drums; Craig Handy - tenor sax

Zacząłbym od lampki czerwonego, wytrawnego wina. Rocznik? Może niezbyt stary, ale niech przynajmniej ociera się o „reserve”. Musi być za to głębokie w smaku. I pozostawiać swą drugą tożsamość na języku, gdy już łyk się przełknie. Winno też mieć ciemno rubinową barwę, niemal czarną. Może być z lekkim szkarłatnym połyskiem. Do wina można dodać jakąś intymną atmosferę. Może to być wieczór. Mogą to być świece... W każdym bądź razie nie pełnia świateł. Po co? By słuchać!

Skoro już sama Betty Carter pisze, że w tej muzyce nie chodzi o melodie, a skądinąd są one przednie, to podobnie jak ów drugi posmak pozostawiany przez wino, także i ta muzyka musi mieć jakąś inną, drugą tożsamość. A taki nastrój jej służy. Można rzec nawet inaczej - taki nastrój winien być nieodłącznym atrybutem słuchania tej muzyki. Tak, jak na niektórych płytach napisane jest: słuchać głośno, tak na tej winno się znajdować zalecenie, by słuchać w jakiejś intymnej, gęstej, zmysłowej atmosferze. Muzyka odpłaci w dwójnasób.

Nigdy nie ukrywałem, że Betty Carter jest jedną z moich ulubionych piosenkarek, szczególnie w balladach, szczególnie w mniej więcej ostatnim dziesięcioleciu przed swoją śmiercią. Jakaż szkoda, że jej już nie ma wśród nas. O ile szybkie utwory w jej wykonaniu nieczęsto mnie przekonywały, tak wolne, o balladowym charakterze są czymś, co ilekroć słucham potrafi mnie owładnąć bez reszty. Tak jest z tą płytą, jedną z bardziej lubianych przeze mnie płyt wokalistki. Bez pierwszego utworu. Nie mam pojęcia po co - za wyjątkiem pasującego do reszty tekstu - znalazła się tu „Naima Love Song” bowiem psuje nastrój, który tworzy głos Carter i wyśmienicie akompaniujący jej zespoły. Są trzy. Są doskonałe. Dla profanów nastroju wywoływanego przez te dźwięki jest to wyśmienita okazja dla porównania różnych sposobów akompaniowania śpiewaczce. Ja wolę jednak słuchać tej płyty w całości, nie zważając kto właśnie gra na fortepianie, basie, czy zasiada za perkusją. Niezależnie bowiem kto to jest, nad muzyką dominuje zmysłowy nastrój, niezależny nawet od tempa utworów. Jeśli zatem tu nie chodzi o melodie, to chodzi o zmysłowość, pożądanie, seks. Ta muzyka niemal nimi kipi. To tak, jakby damska, a zarazem jazzowa wersja Barry'ego White'a.

Kiedy już ponownie nasłuchałem się tej płyty i kończyłem pisać te słowa, przyszła mi do głowy refleksja, że pomimo ciągłego lansowania nowych gwiazd wokalistyki jazzowej, kreowania nowych królowych tej muzyki, żadna jeszcze znana mi piosenkarka młodszego pokolenia, nie potrafi wywołać tak namacalnych, pozamuzycznych wrażeń, jak Betty Carter, czy wcześniej choćby Billie Holiday. Są muzycznie często doskonałe, jednak brak im tego czegoś, co powoduje, że mam wrażenie, że obcuję z czymś więcej niż z muzyką, z jakimś absolutem. Słuchając Betty Carter, sączącej słowa w poszczególnych utworach, owe wrażenie jest dominujące. Doskonały akompaniament, a w zasadzie szczegóły tego akompaniamentu schodzą gdzieś na plan dalszy. Wszystko staje gdzieś w odległej perspektywie. Jest nastrój.

Wsłuchajcie się w miarę możliwości w tę muzykę. Mam nadzieję, że za wyjątkiem osób ortodoksyjnie nie lubiących wokalistek jazzowych, pozostałych muzyka tu zawarta będzie w stanie oczarować podobnie jak mnie.

1.  Naima's Love Song; 2.  Stay As Sweet As You Are; 3.  Make Him Believe; 4.  I Should Care; 5.  Once Upon A Summertime; 6.  You Go To My Head; 7.  In The Still Of The Night; 8.  When It's Sleepy Time Down South; 9.  The Love We Had Yesterday; 10.  Dip Bag; 11.  You're Mine, You