Cosmic Funk

Autor: 
Barnaba Siegel
Lonnie Liston Smith
Wydawca: 
Flying Dutchman
Dystrybutor: 
Ace Records/BGP
Data wydania: 
28.04.2014
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Lonnie Liston Smith – fortepiano, el. piano, perkusjonalia; Donald Smith – wokal, fortepian, flet; George Barron – saks. Sopranowy, flet, perkusjonalia; Al Anderson – bas; Art Gore – perkusja; Lawrence Killian, Doug Hammond, Andrew Cyrille, Ron Bridgewater – perkusjonalia

Ten fantastyczny pianista i klawiszowiec (nie mylić z organistą Dr. Lonnie Smithem, również chętnie prezentującym się w nietypowych nakryciach głowy) zbierał poważne szlify grając u boku Pharoah Sandersa, Gato Barbieriego czy Rolanda Rahsaana Kirka, a w końcu wylądował na chwilę w coraz bardziej komplikującym muzykę zespole Milesa Davisa. Po odejściu od trębacza skupił się niemal wyłącznie na solowej karierze, zostawiając po sobie cały szereg fantastycznych, niesłusznie zapomnianych płyt, na których spiritual-jazz miesza się z... chilloutem.

Tak jak Brian Eno był jednym ze współtwórców ambientu, tak L.L. Smith był zdecydowanie jednym z ojców chilloutowego nurtu. Prawdopodobnie wszystko zaczęło się u Pharoah Sandersa. Faraon był oczywiście znany ze swoich sonorystycznych odlotów, ale w jego muzyce szokowanie odbiorcy atonalnymi dźwiękami zawsze miało swoją kontrę w postaci absolutnie łagodnych momentów. Klasyczne „The Creator Has a Master Plan” jest chyba tego najlepszym przykładem, a Smith mógł się poczuć w otoczeniu takiej muzyki jak w domu. Chociaż mogłoby się wydawać, że w tego typu klimatach pianiści będą chcieli naśladować poczynania McCoyaTynera z legendarnego składu Coltrane’a, Lonnie obrał zupełnie inną drogę. Jak sam wspomina, podczas nauki ojciec zwrócił mu uwagę, że wielu pianistów nie wykorzystuje w pełni obu dłoni. To pewnie początki koncepcji oryginalnej gry artysty, który niemal całkowicie odrzucił klasyczną, jazzową improwizację, poświęcając się głównie tworzeniu tła i poszukiwania idealnych dźwięków. Całości dopełnił drobny „incydent”, podczas koncertowego jamowania, czy też próby u boku Faraona, gdy trochę przypadkiem powstał eteryczny temat do „Astral Traveling”. Potem zdobił on sam początek albumu „Thembi” Sandersa.

Po krótkim stażu u Barbieriego, Leona Thomasa i Milesa, Lonnie poszedł „na własne”, skupiając się na rozwijaniu pomysłu, który uformował „Astral Travelling”. Nowa wersja utworu zdobiła debiutancką płytę, a nazwa kawałka stała się nazwą płyty. Wydane w 1973 „Astral Travelling” to prawdziwa perełka z medytacyjną, relaksującą, a przy tym transcendetną muzyką. „Cosmic Funk” kontynuuje ten kierunek, skupiając się na wytworzeniu prawdziwego gąszczu cudownych dźwięków perkusjonaliów, spiętych wyrazistym, ale nie przesadzonym brzmieniem basu, stonowanym „cykaniem” perkusji, rozpływającymi się akordami klawiszy (często dzięki efektowi echa i sustainu) i w końcu delikatną, a jednak zachowującą uduchowiony charakter grą saksofonu i fletu.

Tak na dobrą sprawę album dla przeciętnego słuchacza może nie wydawać się takim strzałem, żeby zaraz oceniać go jako arcydzieło. Dla mnie takim arcydziełem jest, i to przede wszystkim za sprawą tylko dwóch utworów – „Footprints” i „Sais”. Pierwszy, znakomita kompozycja Wayne’a Shortera, była grana przez autora dość wolno. Smith podkręcił tempo, a mocno wyeksponowany bas, do którego szybko dołącza bogata rodzina przeszkadzajek, zamienia jazzowy klasyk w coś absolutnie transowego. Fortepianowe intro zagęszcza sytuację, a pojawienie się sopranu pozwala w sekundę odlecieć do tej samej galaktyki, na której przebywał umysł Smitha. Ten kawałek to także piękne zobrazowanie powiedzonka, które dawno temu przeczytałem na ulotce promującej występ kabaretowo-muzycznej grupy MoCarta – „Najlepsza improwizacja to taka wykuta na blachę”. Jako fan rzeczy skomplikowanych powiedziałem wtedy „bzdura”, ale po czasie trafiło do mnie, że coś w tym jednak jest. Czysto improwizowane solówki bywają przecież lepsze i gorsze. Jedne pamiętamy do końca życia, inne są po prostu sympatyczne, a część wylatuje z pamięci zaraz po skończeniu kawałka. George’owi Barronowi udało się zagrać coś z tych pierwszych, i to wcale nie wygrywając kaskady dzikich dźwięków, a podchodząc do sprawy spokojnie. To po części zasługa jego niesamowitego brzmienia, rozpostartego gdzieś pomiędzy tym typowym dla spiritual-jazzu, a bliskowschodnimi piszczałkami. Aż dziw, że facet potem totalnie zniknął z muzycznej sceny…

Podobnie sprawa ma się w „Sais”, przepięknej, czysto mistycznej kompozycji Mtume. I jest to również najlepszy cover jaki słyszałem (pierwsze wykonanie znalazło się bodajże na „Horn Culture” Sonny’ego Rollinsa). Ponownie atakuje nas hipnotyczna gra basu, stopniowo coraz potężniejsza gra instrumentów perkusyjnych oraz idealnie przemyślane solo Barrona, którego dynamiczne „zjazdy” w górę i w dół zawsze wywołują u mnie ciarki. Nad wszystkim czuwa Kosmiczny Lonnie, robiący znakomity użytek z Fendera Rhodesa i efektu echa, nadając całości prawdziwie astralny wymiar. I to wszystko kosztem typowych dla jazzu popisow.

Ale „Footprints” i „Sais” to nie jedyne, co jest na tej płycie fajne. Pomiędzy nimi znajduje się piękne, wokalne „Beautiful Woman”, w którym Smith już błyszczy jako solista, a prawdziwa orgia perkusyjno-basowa sprawia, że ciężko jest się oderwać od słuchania. Przepiękny jest także początek „Peaceful Ones”, w którym flety i przeszkadzajki tworzą coś na wzór dźwiękowej wizualizacji rajskiego ogrodu. To zresztą stanie się jednym z motywów przewodnich późniejszych, najbardziej znanych albumów Smitha. Ciekawy jest również tytułowy „Cosmic Funk”, bardzo odstający od reszty albumu swoją chropowatością, chłodem i „pustkami” w przestrzeni. Autor twierdzi, że to kawałek zainspirowany okresem współpracy z Milesem i płytą „On The Corner”, na której L.L.S. się trochę udzielał. Z pewnością bliżej temu kawałkowi do stylu Davisa, niż jakiegokolwiek innego jazzrockowego bandu, ale dla mnie najbardziej oczywiste jest skojarzenie z… Jamesem Brownem – chłodna funkowość, pewien minimalizm i wrzucanie ciekawie kontrasujących z rytmicznością kawałka wrzasków. Utworem niepotrzebnym i bardzo słabym, jest za to „Naima” –nudne wykonanie, z niepotrzebnie dodanym tekstem, podnoszącym żonę Coltrane’a do rangi jakiejś bogini.

 

Na koniec tych ochów i achów jeszcze jedna pochwała. „Cosmic Funk” to płyta, która została wprost genialnie zrealizowana i nagrana. Brzmienie każdego z instrumentów ma fantastyczną głębię, a cały zastęp perkusistów nie zlewa się w jedną masę – każdą grzechotkę i dzwonek słychać z pełną mocą. Zazwyczaj techniczne aspekty mnie niespecjalnie interesują, ale to jeden z niewielu znanych mi albumów, w których odbiór muzyki został tak mocno spotęgowany przez siedzącą za konsoletę załogę.

 

1.Cosmic Funk; 2. Footprints; 3. Beautiful Woman; 4. Sais (Egypt); 5. Peaceful Ones; 6. Naima