Za kulisami "Somewhere" - nowej płyty Keith Jarrett Trio

Autor: 
Redakcja
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Daniela Yohannes, ECM Records

Dzień po lipcowym koncercie tria Keitha Jarretta w szwajcarskiej Lucernie korespondent Neue Zürcher Zeitung w swej entuzjastycznej relacji określił ich muzykę mianem kontrolowanej ekstazy. „Ich zaangażowanie tak w Wielki Amerykański Śpiewnik jak i jazzowe standardy, jest jakością samą w sobie. Łączą absolutny szacunku dla materiału z absolutną wolnością w jego interpretacji”. Tymczasem muzycy opuszczali wtedy salę koncertową w dość minorowych nastrojach. Między innymi dlatego na album „Somewhere” - zapis tego co wydarzyło się wtedy na scenie musieliśmy czekać aż 4 lata.

Wcale nie podobał się ten koncert - mówi Keith Jarrett w rozmowie z Robertem Siegelem dla NPR - Gary nie mógł znieść brzmienia swojego basu, ja w najmniejszym stopniu nie byłem zadowolony z fortepianu. Czasami musi minąć trochę czasu zanim zapomni się o tym co działo się za kulisami - np. o tym, że nie chcieli wpuścić na koncert mojej żony - chociaż miała bilet jej miejsce było zajęte. Musiała stać na końcu sali tuż obok gorącego reflektora. Wszystko było nie tak - sala, akustyka, brzmienie...

Potem okazało się jednak, że tych złych emocji panowie Jarrett, Peacock i DeJohnette wcale nie przenieśli ze sobą na scenę.

W przypadku tego nagrania najtrudniej było przekonać do niego Gary’ego - wspomina Jarrett - Wiesz, jesteśmy trochę perfekcjonistami. Gdy przesłałem mu nagranie, powiedział, że tam w ogóle nie ma basu. Mówię mu na to: przyjedź do mnie, posłuchamy go na moim sprzęcie. Przyjechał. Zaczęliśmy słuchać i po chwili na jego twarzy pojawiła się mina: „o co było to całe zamieszanie?”

Muzycy są bardzo przywiązani do swojego terytorium. Jednak zespół to zespół. Nie chodzi tu tylko o jakość i treść solówek, ale o to co wydarza się między nami. I to właśnie usłyszał  Gary. Choć wciąż nie był zadowolony z niektórych swoich dźwięków, mówię mu - każdego z nas można łapać za nuty, ale na tym to polega - nie jesteśmy bogami, popełniamy błędy.

Lubię brudne nagrania. Nie chcę niczym manipulować, chcę zachować niedoskonałości. Lubię gdy album brzmi dokładnie tak, jak muzyka, która brzmiała danego wieczoru. Dla mnie muzyka jest taka a nie inna, za względu na miejsce, w którym ją graliśmy. Potem nie chcę słyszeć np. lewej ręki głośniej, niż rzeczywiście ją zagrałem czy by fortepian brzmiał inaczej niż była naprawdę.

Album „Somewhwere” wziął swój tytuł od kompozycji Leonarda Bernsteina do musicalu „West Side Story”. Trio Jarretta wykonuje ją tu, obok utworów Davisa („Solar”, nagranego wcześniej także na płycie „Tribute” oraz DVD “Live in Japan 93/96”) i standardów  Johny’ego Mercera („I thought about You”), Franka S. Perkinsa („Stars Fell on Alabama”) czy Arlena i Koehlera („Between the Devil and a Deep Blue Sea”.

Kiedy byłem młody bardzo dużo pracowałem z wokalistami i wokalistkami. Mój ojciec słuchał sporo Keely Smith czy Peggy Lee. Byłem pod wrażeniem ich frazowania. Kiedyś ktoś zapytał Milesa o to jakiej muzyki słucha, skąd nauczył się takiego frazowania - odpowiedział: Od Franka Sinatry.
Jest w tej muzyce coś niemodnego. Nie pisze się już takich piosenek. Pewnego razu, będąc w Japonii Jarrett postanowił więc sam stworzyć taki utwór. Tak powstało „No Lonely Nights” - zarejestrowane później na płycie „Keith Jarrett at the Blue Note”. Łatwo można by dopisać do niej słowa i śpiewać, ale zauważmy, że nie ma dziś żadnych istotnych wokalistów czy wokalistek - mówi Jarrett.

 

Album „Somewhere” ukazuje się w 30tą rocznicę debiutu Keith Jarrett Trio albumem „Standards”. Gary Peacock zapytany o przepis na długowieczność takiego przedsięwzięcia odpowiada: Nie zajmujemy się koncepcjami, teoriami czy wizerunkiem. To nas w ogóle nie obchodzi. Dzięki temu mamy przed sobą wszystko inne - muzykę. Gdy dojdzie się wreszcie do momentu, w którym niczego nie trzeba udowadniać, wkracza się w przestrzeń niebywałej wolności. W przestrzeń, w której muzyka mówi sama za siebie.  

Nie sposób wytłumaczyć tego co odkryliśmy razem przez te lat w tym tradycyjnym jazzowym formacie - mówi Jarrett - Zbudowaliśmy jednak solidną bibliotekę nagrań i zagraliśmy setki koncertów, które pokazują rezultaty tych odkryć lepiej niż cokolwiek mógłbym powiedzieć. Jednak tym, co szczególnie cenię sobie w naszym trio jest łatwość i pewien wdzięk z jakim udało się nam to osiągnąć. Nie mówię, że było to łatwe, jednak kiedy za każdym razem graliśmy najlepiej jak potrafiliśmy, nasza nagroda była proporcjonalna do włożonego w pracę wysiłku. Od pierwszej nuty w 1983 roku ta zasada nie uległa zmianie.