Warner Original Album Series: George Benson

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

George Benson jest jednym z najbardziej niedocenianych muzyków jazzowych i okołojazzowych. Brzmienie tego gitarzysty ociera się w równiej mierze o jazz, jak i o funk, a nawet nieco popu. Benson jest muzykiem szerokich horyzontów i na swoim koncie ma zarówno albumy o tradycyjnym, jazzowym brzmieniu, przypominającym nieco pracę Wesa Montgomery'ego, jak i album poświęcony twórczości zespołu The Beatles, na którym gra piosenki z albumu „Abbey Road” fantastycznej czwórki. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Benson poświęcił na rozwijanie swojego brzmienia zanurzonego coraz bardziej w estetyce funku. Pięć płyt z warnerowskiego boxu obejmuje właśnie ten czas – pierwszy album „Breezin'” jest datowany na 1976 roku, ostatni - „Big Boss Band” pochodzi z 1990.

A więc w 1976 roku Benson – uznany już gitarzysta jazzowy – wydaje album „Breezin'” i z dnia na dzień staje się wielką gwiazdą. Gitarzysta idealnie wstrzelił się w oczekiwania – delikatne, gładkie, okrągłe brzmienie jego gitary znakomicie podtrzymywane przez orkiestrę pod wodzą Clausa Ogermana, wkomponowuje się znakomicie w panującą poetykę funku i R'n'B. Po raz pierwszy również Benson zaśpiewał – w piosence „This Masquerade”. „Breezin'” okazała się sukcesem, jakiego chyba nikt się nie spodziewał – szybko zdobyła tytuł platynowej. To przede wszystkim pierwsza tak przełomowa dla Bensona płyta – po raz pierwszy tak odważnie pomieszał jazz z innymi formami wyrazu. To album, dzięki któremu gitarzysta znalazł się wreszcie na muzycznej mapie Ameryki. Dotychczas traktowany z rezerwą i nie do końca serio, od tej pory George stał się bardzo poważnym zawodnikiem.

 

„Weekend in L.A.” to nagranie koncertowe z występu w Roxy Club w Los Angeles. Sporą rolę odgrywa tu publiczność, nad wyraz entuzjastyczna i żywo nastawiona. Daje to efekt podobny do koncertowych nagrań Sama Cooke'a z harlemowych klubów. Również głos Bensona brzmi lepiej – jest w nim znacznie więcej siły i funku, nie jest tak gładki i przylizany jak na nagraniach. Zespół również wczuwa się w atmosferę sali i daje z siebie naprawdę wiele energii. Benson miesza repertuar, żonglując między jazzem a soulowymi utworami. Znalazło się nawet miejsce na utwór „The Greatest Love Of All” poświęcony Muhammadowi Alemu. To bardzo bardzo bardzo fajne koncertowe nagranie. To Benson być może u szczytu swoich możliwości. Publiczność reaguje żywiołowo i cieszy się z muzyki Bensona. Za kilka lat gitarzysta całkowicie porzuci ten typ grania.

Stało się to wraz z wydaniem płyty „Give Me The Night”. Aranżami i produkcją zajął się Quincy Jones. Ten album to arcydzieło disco. Z tego powodu nie jestem w stanie go słuchać. Jednak rzecz jest znakomicie zrobiona, zaaranżowana, wyprodukowana i zagrana. To po prostu wybitny album w stylu disco. Płyta uchodzi za jedno z najwybitniejszych osiągnięć George'a i są wszelkie powody, by takiemu zdaniu przyznać rację. Jednak to po prostu kwestia gustu i progu tolerancji dla muzyki królującej na parkietach różowych lat siedemdziesiątych. Jednak fani jazzowi manifestowali swoje zniechęcenie i zawód z kierunku, w jakim udał się Benson.

„Tenderly” świadczy o tym, że George brał skargi jazzowego środowiska bardzo serio. Zatrudnił świetnych muzyków – m.in. McCoya Tynera i Rona Cartera – i nagrał klasyczny jazzowy album z jego ulubionymi standardami. Jest „Stardust”, jest „Stella By Starlight”, jest też bardzo pięknie zaśpiewana ballada z repertuaru Beatlesów - „Here, There and Everywhere”. Różnie można odbierać ten krok Bensona – krok powrotny w kierunku muzyki, z której wyszedł. Można uważać to za próbę odbicia zniecierpliwionej publiczności, która poczuła się zdradzona eksperymentami disco. Może i tak, ale – mimo wszystko – to jedna z najlepiej ułożonych prac gitarzysty.

Najsłabiej z całego grona wypada ostatni album - „Big Boss Band”. Płyta jest hołdem złożonym wielkiemu jazzmanowi – Countowi Basiemu. Benson staje tu na czele sporego zespołu, bigbandu, i chyba nie do końca odnajduje się w tej roli. To nie do końca jego gra. Jego głos nie zgrywa się z masywnym brzmieniem zespołu swingowego. Godne uwagi jest wykonanie „On Green Dolphin Street”, jednak cała reszta wydaje się wyjątkowo nierówna, a sam pomysł chyba jednak przekombinowany.

W każdym razie, warto zapoznać się z muzyką George'a Bensona, docenić ją, mimo momentów słabszych, których nie brakuje. Jednak ilu jest artystów, którzy legitymować się mogą "bezbłędną" karierą? George Benson jest jednym z najbardziej niedocenianych muzyków, jakich przyszło mi kiedykolwiek słuchać. Nie podoba mi się do końca jego praca, jednak jestem zdania, że należy mu się przynajmniej chwila uwagi.