Tom Waits - Bad As Me - dobra piosenka zawsze się obroni

Autor: 
Piotr Świtakowski
Zdjęcie: 

Wracam do domu. Pustym pośpiesznym z zachodu na wschód. Dziewczyna w kozakach za kolana, skórzanym płaszczu, królowa prowincji, zajęta plotkami z większego świata odbija ochłapy słońca przeciskającego się przez grudniowe chmury swoją tłustą od kremu twarzą. Obok Rosjanin, w podróży na dalszy wschód pokazuje na pękniętym wyświetlaczu telefonu wędkarskie trofea z rzek szerszych niż jego myśli. Jest Wigilia. Wracam do domu i słucham ostatniej płyty Toma Waitsa. 

Parszywa pogoda, uginające się od wilgoci łyse drzewa, zardzewiałe obietnice cudu gospodarczego na przedmieściach miast. Rytmiczny stukot między postojami, papierosy palone w kiblu, ochlapane błotem świąteczne ozdoby na dworcach. I myślę, że bliżej mi tu do Waitsa, bo jestem "on the road", kołysze mną beat pociągu. I tak sobie myślę albo tylko chciałbym. Bo to kłamstwo.

Kutno to nie Detroid, Radom nie New Jersey. Polski pijak nigdy nie będzie miał tyle uroku jak ten z piosenek Waitsa. Wykopywanie z domu przez zazdrosną konkubinę nie będzie eksplozją miłosnej bezsilności, o której chce się powiedzieć całemu miastu, a przynajmniej sąsiadom. Świat ostatniego z beatników to skansen, jak te kurpiowskie czy łowickie. Jesteśmy czyści i dyskretni, nie rozmawiamy z obcymi, jemy zdrowo, nie palimy, biegamy.

Płyty Waitsa to piękne opowieści w ohydnych okolicznościach. Ubłocony slapstick. Dla nas z tego empatia i lekka kpina, że Waits to pijak, nieudacznik. Stawiamy obok Marka Dyjaka, mówiąc, że śpiewający alkoholik, przeczołgany przez życie to zawsze to samo. Zapominając o kulturze muzycznej, jaka stoi za Waitsem, przerobił "Great American Songbook", stał się jego częścią.  Nowy album to kolejny zbiór piosenek. Kiedy pierwszy raz słuchałem "Bad as me" pomyślałem, że to raczej nowoczesna płyta. Jak na Waitsa. Czerpiąc ze współczesności, adaptuje elementy dzisiejszej popkultury na potrzeby swoich opowieści.

Goście, Keith Richards, Flea,  Les Claypool, wybitni instrumentaliści w cieniu atrapy minionych czasów. Zaproszeni, by idealnie wpasować się w knajpianą nostalgię mistrza. Indywidualistą jest tu Waits, cała reszta robi za tło, jak szafa grająca w dinersie. Ma racje, śpiewając, że jest ostatnim liściem na tym drzewie. Nie próbuje niczego udowodnić, jak na koncertach, gdzie zamiast oślepiać laserami, wyciąga z kieszeni garść magicznego pyłu. Nie ma się co złościć, że to, co Waits chce, byśmy o nim wiedzieli, to mit, kpi z nas, z naszych prostych żyć, ale przede wszystkim opowiada wspaniałe historie. Bo jakkolwiek zabrzmi to na portalu jazzowym, dobra piosenka zawsze się obroni. 

Zmęczona muzyka na męczące czasy. Może więcej w niej złości, przekleństw, kpiny, ale całość jest chwilą wytchnienia dla oburzonych i wykluczonych. Waits przemawia szczegółem, jasne, że świat jest okropny, rano do fabryki, do zimnego domu i jeszcze zimniejszej kobiety, ale spójrz na ten księżyc, twarze dziewcząt, światło latarni padające na mokry asfalt. Nie przejmuj się, napijmy się, zatańczmy.