Theo Croker - muzyk skazany na sukces

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Najważniejsze to dobrze zagaić. Bez tego ani rusz. Nowa twarz w amerykańskim jazzie Theo Croker nie ma z tym problemu. Otwierając nigdyś zakładkę „BIO” na jego internetowej stronie trafić możn było na akapit mówiący wszystko. Brzmiał mniej więcej tak - Jeśli jest jak pisał w Wieczorze Trzech Króli William Szekspir – Niektórzy rodzą się wielkimi, inni na wielkość zapracowują, a jeszcze inni są do wielkości zmuszeni, to Theo mieści się przynajmniej w dwóch z trzech wskazanych przez barda kategorii. Talent ma wrodzony, po dziadku, legendarnym nowoorleańskim trębaczu Docu Cheatamie odziedziczył unikatowy dar pracowitości, a życie zmusiło go do bycia człowiekm sukcesu.

Czy tak jest w istocie to zobaczymy, ale jego pozycja wyjściowa przyznać trzeba nie najgorsza. Przed momentem wydał drugą płytę w OKeh Records, co oznacza, że album, siłami koncernu Sony Music, zostanie odpowiednio intensywnie promowany na całym świecie. Oznacza to także, że muzyka pewnie będzie dostępna w każdym formacie, na każdym portalu sprzedającym pliki, a materiały promocyjne pełne clipów, efektownych zdjęć oraz ciekawostek usiłujących usadowić młodego trębacza w długim szeregu spadkobierców jazowego dziedzictwa, trafią do naszych skrzynek mailowych.

Nic w tym szczególnie dziwnego ponieważ jazz od dawna potrzebuje bohaterów. Z niecierpliwością wygląda postaci takich jak Kapitan Ameryka, które zapadną w pamięć jako depozytariusze wielkiej ponad stuletniej tradycji, którzy poniosą ją dalej i uczynią aktualną. Są wysportowani, ładni, efektowni i dobrze rokujący na przyszłość. Z bohaterami nie jest jednak łatwo, choć wcale nietrudno ich próbować tworzyć. Theo Croker dodatkowo nieźle się do tego nadaje, co dostrzegli i skrzętnie wykorzystali jego promotorzy.

Kryterium wieku i być może fotogeniczności spełnia, a i tradycję w genach, więc specjalnie nawet nie musi jej udowadniać. Bo i zresztą po co? Wystarczy oprzeć PR, na tym, że skoro jego dziadkiem był Doc Cheatam - trębacz, który przez 92 lata swojego życia i wielkie zmiłowanie do jazzu nowoolreańskiego był, szczególnie w późniejszym okresie kariery, traktowany przez marketingowych spindoktorów i wielu dziennikarzy, jako ikona gatunku. A skoro taki był to i wnuk taki być musi.

Uśmiech tylko wywołuje, że Doc Cheatam wcale z Nowego Orleanu się nie wywodził i o ironio, urodził się chyba w jednym z najmniej jazzowych miejsc Ameryki, jakim jest Nashville. Nie inaczej sprawa wygląda z jego wnukiem, który nie dość, że dziadka nie znał, bo urodził się niedługo przed jego śmiercią, to jeszcze przyszedł na świat w Jacksonville na Florydzie, a więc także nie tak całkiem blisko kolebki jazzu. 

Oczywiście nie zawsze jest tak, że to urodzenie czyni człowieka tym kim jest. Nie zawsze też jednak rodzinne pokrewieństwo samo w sobie czyni człowieka zapatrzonym w dziedzictwo tradycjonalistą. Tym bardziej, że sam Croker z rozbrajającą szczerością wyznaje, że nie bardzo wiedział za młodu co to w ogóle jest dziedzictwo i, że wcale nie koniecznie to dziadek we własnej osobie naprowadził go na święte jazzowe torowisko. "Nie wiedziałem co to jest dziedzictwo – powiedział w wywiadzie jakiego udzielił Audie Cornich z NPR. - "Chciałem grać na trąbce bo była głośna. Jako dwunastolatek owszem zabierany byłem na jazzowe koncerty do klubów, słuchałem płyt CD, ale to było dziwna muzyka”.

Wiadomo, dla nastolatka jazz raczej zawsze wydaje się cokolwiek dziwny. Wkrótce jednak dziwność ustąpiła miejsca fascynacji, do tego stopnia poważnej, że Croker przeobraził się jazzowego purystę. Niech zaświadczą o tym choćby tytuły jego pierwszych dwóch płyt „Fundamentals” oraz „In The Tradition” nagranej w szacownym towarzystwie takich tradycjonalistów jak m.in. Albert „Tootie Heath czy Benny Powell.

Purystą pozostał do czasu kiedy jako student prestiżowej Berlin Conservatory wyjechał ze Stanów do Szanghaju. Pobyt nie był może zbyt długi, ale siedem lat, w wieku, w jakim był wówczas Croker, to jednak okres bardzo istotny i mogący wywrócić młodzieńcze życie do góry nogami. Na pewno zaś na tyle istotny, by zmienić purytańskie poglądy na jazz w stronę znacznej otwartości także i na inne rodzaje muzyki. „Będąc w Chinach grałem ze wszystkimi, tam też spotkałem Dee Dee Bridgewater.” A ta z kolei w karierze młodego muzyka odegrała i odgrywa zresztą wciąż rolę znaczącą. Świadectwem tego jest jego najnowszy album zatytułowany „AfroPhysicist” – płyta, którą Dee Dee wyprodukowała i w nagraniu, której wzięła udział także jako wokalistka.

Jeśli więc już jest nieodparta chęć pokazania Theo Crokera jako ratunek dla jazzu i za jednym zamachem wciągnięcia go na listę spadkobierców dziedzictwa jazzu, co slogany reklamowe promujące jego najnowszą płytę często sugerują, to chociaż spójrzmy na to dziedzictwo nie ograniczając się do jazzu wyłącznie. Bo też i w muzyce Theo Crokera słychać znacznie więcej niż sam czysty jazz. A co słychać? Wiele, tak jak wiele słychać w muzyce innych, działających już od dawna jazzujących Kapitanów Ameryka - Esperanzy Spalding czy Roberta Glaspera, którzy na płytach „Radio Music Society” czy „Black Radio Experiment” pokusili się tchną w muzykę afroamerykańską nowego być może ducha.

A co ma do tego dziadek Doc Cheatam? Z pewnością on także grał na trąbce, grał świetnie i również głośno, ale jakoś nie sugerował wcale, że urodził się wielki, ani, że na wielkość zapracował, ani tym bardziej, że jest na nią skazany. Ale może internetowa strona Theo Crokera wcale nie jest prowadzona przez niego samego, a cały ten szum dzieje się całkiem poza jego wiedzą?