Rok 2016 - subiektywne podsumowanie Macieja Krawca

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Miniony rok 2016 był kolejnym, który jakże trudno byłoby wyczerpująco podsumować pod względem wydarzeń w muzyce improwizowanej. Nie jest możliwe być na każdym wartym wizyty koncercie, uważnie wsłuchać się we wszystkie albumy godne uwagi również nie sposób, a żeby przeczytać większość cennych artykułów i wywiadów, doba musiałaby dać się w końcu przekonać, aby wydłużyć się przynajmniej o połowę. Gdy więc mam odnieść się pod tym kątem do minionego roku, to zamiast na siłę szukać syntez wolę zamknąć oczy i pozwolić rozbłysnąć najsilniejszym wspomnieniom, które 2016. mi ofiarował.

Nie muszę długo czekać, by pod powiekami ujrzeć niebieskie światło płynące ze sceny krakowskiej Alchemii w jeden z czerwcowych wieczorów. Cóż to była za okazja? Nie byle jaka – 5. urodziny portalu Jazzarium i ekstatyczny występ Evana Parkera z triem RGG. To był jeden z tych koncertów, o których pragnie się powiedzieć, iż były fascynującą „przygodą”, niezwykłą „podróżą”. Artyści zabrali siebie i słuchaczy w niezapomnianą drogę po tajemniczym muzycznym świecie, w którym nie było żadnych nazw, z góry nadanych kierunków eksploracji, wyznaczonego przewodnika. W świecie tym ważna była wrażliwość, wyobraźnia, empatia, indywidualizm. Teraz zaś, w niecały rok od tamtego wydarzenia, możemy ponownie dać się przenieść do owej krainy dzięki wydanemu przez Fundację „Słuchaj!” nagraniu z tamtego koncertu.

Gdy w krakowskim klubie gasną niebieskie reflektory, moim zamkniętym oczom ukazuje się znajoma bordowa ściana z warszawskiego klubu Pardon, To Tu. Na tle tejże widzę Alexandra von Schlippenbacha, Hana Benninka, Hamida Drake'a, Johna Edwardsa, Steve'a Noble'a, Jasona Adasiewicza oraz innych muzyków, którzy w marcu w ramach pięciodniowej rezydencji świętowali 75. urodziny – również obecnego – Petera Brötzmanna. W ciągu tych kilku dni artyści wystąpili w kilkunastu konfiguracjach, prezentując koncerty jakże odmienne, budzące całe spektrum uczuć i myśli. Szczególnie zapadł mi w pamięć duet Schlippenbacha i Benninka, który w porywie inwencji grał m.in. na drewnianym podeście służącym do wejścia na scenę.

Po opuszczeniu Placu Grzybowskiego przenoszę się bez mrugnięcia okiem do praskiej Soho Factory. Tam odbył się festiwal Warsaw Summer Jazz Days i tam widzę ze swoimi zespołami artystów, którzy dali najlepsze występy ubiegłorocznej edycji: Steve'a Lehmana, Jamesa „Blooda” Ulmera i Steve'a Colemana. Propozycje Lehmana i Colemana stanowiły połączenie precyzji konceptualnej struktury z doskonałym groove'm, dużą przestrzenią do improwizacji, a nawet ukłonem w stronę bebopowej tradycji. Z kolei muzyka Ulmera i jego tria Odyssey przeszywała szczerością wyrazu i bólem, który warto za pośrednictwem sztuki odczuć.

Nie tylko w wiosennej i letniej aurze rysują się powidoki ważnych dla mnie ubiegłorocznych koncertów. Również jesienne podmuchy z beskidzkich szczytów, górujących nad Bielskiem-Białą, przywodzą w mej pamięci znaczące zdarzenia. Jazzowa Jesień A.D. 2016 – bo o niej mowa – to przede wszystkim trzy występy: Avishaia Cohena, urzekającego swobodą gry, brzmieniem oraz umiłowaniem swego znakomitego kwartetu; Wadady Leo Smitha i Vijaya Iyera, za sprawą których starł się żywioł muzyki brudnej, pełnej trudnych emocji ze sterylną i rytmiczną elegancją; wreszcie Craiga Taborna, frapującego introwertyka, który podczas solowego recitalu zarówno budował serialne formy, agresywnie atakował dźwięki, jak i z delikatnością koił.

Defilada wspomnień nie będzie kompletna bez powrotu do stołecznego festiwalu Ad Libitum i kilku szczególnie porywających duetów, które na scenie ujazdowskiego Laboratorium się pojawiły. Oba festiwalowe dni komentowałem w 63, w większości wielokrotnie złożonych, zdaniach w relacji zatytułowanej „Szaleńcze poszukiwanie dźwięków”. O najbardziej niezwykłym z jego wydarzeń – koncercie Charlotte Hug i Lucasa Niggli – pisałem wtedy, że „ich występ wydawał się być czymś na granicy seksualnego zbliżenia do utraty tchu”. Jak widać, na szaleńcze muzykowanie należało reagować szaleńczymi metaforami.

I zanim otworzę oczy, nasycony przywołanymi obrazami i dźwiękami, dostrzegam jeszcze Abbasa Bakhtiariego, wirtuoza bębna daf z Iranu, który razem z perkusistą Krzysztofem Szmańdą, improwizował w przedstawieniu baletowym „Burza” w Operze Narodowej. W scenicznym ujęciu tekstu Szekspira, dokonanym przez choreografa Krzysztofa Pastora, Bakhtiari wystąpił jako Stary Prospero wywołujący epizody ze swego życia za pomocą perkusyjnej gry. Improwizujące perkusjonalia Bakhtiariego i Szmańdy – daf, rainstick, cajón, lastra, talerze i dzwoneczki – doskonale dialogowały z grupą tancerzy, będących emanacją burzowego żywiołu. Ci, którzy nie zdążyli obejrzeć tego wybitnego spektaklu na żywo, do 7 kwietnia mogą zobaczyć jego rejestrację dzięki usłudze VOD na stronie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Warto to zrobić nie tylko z uwagi na przepiękne, poetyckie przedstawienie Pastora, ale również na muzyczny wkład obu perkusistów.

***

Na zakończenie tych wyznań pamięci nie mogę oprzeć się zacytowaniu Szekspirowskiego Prospera. W akcie IV „Burzy” mówi on: „ci nasi aktorzy, (…) są wszyscy duchami / I rozpłynęli się, znikli w powietrzu”. Sztuka, którą powyżej wspominam, rozpłynęła się, znikła. Ale żyje w myślach, a odbić się w jakiejś jej części można dzięki nagraniom. Wspaniale, że one istnieją, ale jeszcze bardziej wspaniałe jest to, że trwający 2017. przynosi nowe doznania. O części z tych, które już za mną, z pewnością opowiem Państwu za rok.