Poczytalny Marcin Olak - To trudna muzyka – ciężka, miejscami wręcz nieprzyjemna i bolesna – ale stawia ważne pytania i dlatego trzeba jej posłuchać.

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Piotr Gruchała

Otóż nigdy nie słyszałem takiego zdania. Nigdy nie byłem świadkiem, żeby ktoś tak mówił o jakimkolwiek nagraniu. O książce – owszem. Czy o filmie: to trudny i ciężki obraz, ale ważny i potrzebny. Nieprzyjemny, ale porusza istotne tematy, jest mocnym głosem w jakiejś dyskusji... A muzyka nie. Co gorsza – obawiam się, że muzyka musi być w jakiś sposób fajna, żeby została doceniona.

Takie refleksje pojawiły się w związku ze słuchaną przeze mnie ostatnio płytą „Meltframe” Mary Halvorson. Jeśli ktoś z Państwa zna twórczość tej pani, to wie, że ta muzyka jest, oględnie mówiąć, bezkompromisowa. Halvorson nie stara się grać fajnie czy ładnie. Często gra agresywnym, nieprzyjemnym dźwiękiem, bezlitośnie dekonstruuje melodie... To sensowne i celowe działanie, artystka nie bez przyczyny jest doceniana na całym świecie – ale trudno oceniać jej płyty według kryteriów typu ładne/nieładne czy podoba się/nie podoba mi się. Obawiam się, że większość słuchaczy określiłaby te dźwięki jako nieprzyjemne, nie podobające się – ale to przecież nie znaczy, że ta muzyka jest zła czy niepotrzebna. Halvorson, czy inni, podobni jej artyści – jak choćby Derek Bailey – celowo wychodzą poza ramy powszechnie oczekiwanej estetyki, jakby, zamiast się podobać, chcieli postawić ważne pytanie, zabrać głos w dyskusji.

 

Bo czy muzyka koniecznie musi się podobać? W jakimś sensie pewnie tak. Inne formy wypowiedzi artystycznej nie są przecież aż tak odarte ze znaczeń, mogą nie tylko się podobać, mogą też być rozumiane. Oznacza to, że nawet trudny w odbiorze tekst może być doceniony ze względu na zawartość. Tymczasem muzycy – a, dokładniej rzecz biorąc, instrumentaliści – mają przerąbane. Operują kodem doskonale abstrakcyjnym. Słuchacz może interpretować utwór, projektować nań jakieś znaczenia, lecz ten proces zazwyczaj bardziej przypomina test projekcyjny niż odczytywanie choćby najbardziej zawiłego tekstu.  A to znaczy, że muzyk, aby przekonać słuchacza, chyba musi w jakikolwiek sposób mu się spodobać. I tym bardziej cieszę się, że są tak bezkompromisowe płyty jak „Meltframe”, które wydają się takim wnioskom przeczyć.

Przecież, żeby docenić tak abstrakcyjną sztukę, słuchacz musi być na podobnym poziomie abstrakcji jak wykonawca. Wypadało by nawet mieć podobny typ poczucia humoru, bo dopiero wtedy pewne, zazwyczaj nieludzko hermetyczne żarty, będą zabawne. Do tego niezbędna jest erudycja, bo przecież trzeba ów abstrakcyjny kod poznać na tyle, żeby wyłapywać nawiązania, rozpoznawać cytaty... W zasadzie słuchacz powinien być nie mniej kompetentny, niż artysta, bo dopiero wtedy może zacząć się jakiś dialog. Abstrakcyjny co prawda, ale zawsze to coś.

 

W praktyce oznacza to, że muzyk, który decyduje się na granie tak bezkompromisowych dźwięków, sam skazuje się na granie dla garstki słuchaczy, z których i tak co drugi będzie miał szansę cokolwiek zrozumieć... No, chyba że zacznie działać magia nazwiska. Taka na przykład Mary Halvorson jest – skądinąd słusznie – doceniana na całym świecie. Na jej koncert wypada zatem pójść, jeśli ktoś chce uchodzić za znawcę awangardy. A to oznacza, że na jej koncert mają szansę trafić nie tylko znawcy jej sztuki, ale także słuchacze ponagleni towarzyskim przymusem. Nie wiem, ilu z nich zrozumie te dźwięki – ale, nawet, jesli nie rozumieją, to i tak cieszę się, że słuchają. Ponieważ, choć to trudna muzyka, ciężka i miejscami wręcz nieprzyjemna, ale stawia ważne pytania i dlatego posłuchać jej trzeba.