Parker! Trzaska! Edwards! Sanders! – kwartet multijubileuszowy

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/)
Zdjęcie: 

Trzeci sierpnia 2014 roku. Londyn, Cafe Oto. Cykl koncertów w ramach nieustającej celebracji 70 urodzin Evana Parkera. Na małej klubowej scenie, obok jubilata (saksofon tenorowy), Mikołaj Trzaska (saksofon altowy, klarnet basowy), John Edwards (kontrabas) i Mark Sanders (perkusja). Gramy dwa sety, publika dopisała. Możemy startować!

 
Hunting Moon. Ruszamy równo, zwartym szeregiem, spójnym czterogłosem. Kontrabas dominuje akustycznie, w czym pomaga mu subdoskonała jakość nagłośnienia (mimo, iż to Cafe Oto - my tu przecież prawie mieszkamy i … zawsze było dobrze słychać). Muzykom to wcale nie przeszkadza i robią swoje. Dęciaki plotą indywidualne opowieści (Mikołaj po lewej, Evan po prawej). Pierwszy na samodzielną wycieczkę decyduje się ten starszy. Od pierwszego dźwięku saksofoniści świetnie się rozumieją, jakby całe życie grali tylko ze sobą. Sekcja tłoczy rytmiczny background i trzyma w ryzach dramaturgicznych pyskówkitych pierwszych. Indywidualna odpowiedź Trzaski na alcie robi na pozostałych spore wrażenie. Tuz po nim, kontrabas - przy delikatnym wtórze perkusji - snuje swoją pierwszą wielką opowieść tego wieczoru. On niewątpliwie ma tu poważne zamiary! Dęciaki wracają równie szybko, jak przedtem zamilkły i wzajemnie oplatają się dźwiękami, tulą do siebie, jak dwa niedopieszczone kocury. Mikołaj serwuje krótkie solo, bardzo czołobitne. Edwards atakuje dobrze naoliwionym smykiem. Torpeda! Turbotorpeda! (… szkoda, że dźwięk nie jest odrobinę czystszy). Kwartet ponownie toczy przestrzeń akustyczną klubu zwartym, kolektywnym czterogłosem – intensywnie, masywnie, pełnokrwiście, bez chwili zawahania… Sekcja pędzi w tej improwizacji na złamanie karku, ale Evan trzyma tempo, niczym swarny nastolatek, a Mikołaj jeszcze ją podkręca. Ledwie zasugerowane wytłumienie emocji po 30 minucie, na dwa sonoryzujące saksofony, staje w szranki pojedynku o najpiękniejszy fragment tego koncertu. W odpowiedzi - konwulsyjne dyskusje wewnątrz sekcji rytmicznej (what a game!). Finał tego seta, osiągnięty w okolicach 43 minuty, nie może nas nie zdewastować estetycznie i emocjonalnie. Szczęśliwie, ten zestaw ma drugi dysk….
 
In Case Of Fire. Zaczyna Edwards, bo i któż inny z tego grona, mógłby to zrobić dobitniej (a bar działa…). W temat pożarniczy zagłębiamy się stosunkowo spokojnie. Mikołaj chwyta na krótko za klarnet basowy i rysuje tor dla nowej improwizacji, niczym piękny lekkoduch, w oczekiwaniu na odzew chóru wielbicielek. Evan rzeźbi swoje nutki i nie liże ran. John, co rusz, ekstatycznie odpala fajerwerki, jest dziś niebywale pobudzony. Mark zdecydowanie zachowuje zimną krew. W dłoniach Polaka ponownie ląduje alt i rwie go do solowego lotu, tuż pod sufitem lekko już przegrzanego klubu. Sekcja niesie go na rękach, niczym Janka Wiśniewskiego, choć zdecydowanie żywego! Przed nami czteroosobowa eskalacja! Kwartet szczytuje, jak jurna czterdziestolatka z kilkoma parterami w tej samej czasoprzestrzeni. Edwards skutecznie dba o finał tej ekspozycji. Master Of PuppetsMaster Of Reality! Mentalny heavy metal jest dziś jego udziałem. Znaczy teren i wskazuje kierunek kolejnej ucieczki w nadprodukcję emocji. Wytrawnie organizuje zwartą eksplozję. Tłumienie emocji, tuż po niej, ma smak truskawkowy. Sanders nie chce być mniej kompulsywny w tym zestawie personalnym, ale medale są już tu chyba rozdane. To Evan ma tu siedemdziesiąt świeczek do ugaszenia i to jest jego wieczór. Wierci dziurę w podłodze tymi swoimi esami-floresami, kreśli mistrzowski logotyp. Ale Edwards… Amphetamine ReptileFeniks z popiołówHe rules! W tych gęstych okolicznościach przyrody, Trzaska nie traci wigoru. Zakleszcza się w genialnej sekcji i łomoce jak chrabąszcz. Parker, znów from time to time, stawia nad całym kwartetem stempel naddoskonałości. Ale to demokracja jest tu królem, królową i całym dworem. Kolejna eskalacja ma nieco wolniejszą narrację i pomarańczowy smak. Ściany same już się pocą. Blada krew kapie ze zbyt ukrwionego sufitu. Entuzjazm sali po wybrzmieniu instrumentów zdaje się oczywisty.
 
Eternity for A Little While. Muzycy wracają na scenę, ale być może w ogóle jej nie opuścili w ferworze oklasków. Bis na dwa saksofony wydaje się rozsądnym rozwiązaniem. Sekcja dołącza po chwili (Edwards ze smykiem). Jubilat chce mieć ostatnie słowo, o co w tym gronie nie jest łatwo (Mikołaj ma równie niecne zamiary). Ekstatyczny finał jest już zwykłą powinnością tych wyjątkowych muzyków. This is the end! Wieczność będzie im dana na więcej niż krótką chwilę.