Niekochać pokochane – Unloved Macieja Obary

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Jeśliby pokusić się o stwierdzenie do kogo należał ubiegły rok w polskim jazzie to zmierzywszy ilość publikacji prasowych, internetowych i radiowych emisji to z pewnością tort podzieliliby między sobą Kuba Więcek, który zdominował pierwszą połowę roku i Maciej Obara zgarniający pulę w jego drugiej części. Ale kto wie czy sukces tego drugiego nie wydaje się bardziej doniosły w oczach jazzfanów, wszak znaczek firmy na płycie sygnowanej własnym nazwiskiem to mroczny obiekt pożądania dla sporej liczby muzyków. Między Bugiem a Odrą szczególnie. Maciejowi Obarze udało to się jako trzeciemu w kolejności. Czwarty i kolejni szczęśliwcy będą mieli już pewnie gorzej. Znajdą się już poza podium, a jak to powiedział kiedyś słynny promotor jazzu w Polsce, z jazzem jest trochę jak ze sprintem na olimpiadzie czy mistrzostwach świata. Liczy się pierwsza trójka. Znaczenie reszty wydatnie słabnie.

Stosując taką retorykę można zaryzykować stwierdzenie, że Maciej rzutem na taśmę dosięgnął Świętego Grala jazzu i teraz pewnie już go nigdy nie zechce puścić. Można byłoby, ale też Maciej na to bardzo solidnie pracował. ECMowska premiera albumu odbiła się szerokim echem. Sam pan Eicher osobiście zaszczycił promujący ją koncert w Narodowym Forum Muzyki. Pisali o niej, mówili, zachwycali się nią chyba wszyscy, przypominając odrobinę sportowych dziennikarzy zachwycających się sukcesami Kubicy czy Janowskiego. Żaden z nich co prawda nie wygrał mistrzostwa, ale ileż to przydał sławy krajowi w niedostępnym i lodowatym świecie Zachodu.

To w jakiś sposób nawet zrozumiałe, bo ostatecznie wydając w ECM trafia się na listę wielkich sław, które w monachijskim katalogu zapisali kawałek historii jazzu. Trafia się też niestety w czarną dziurę setek mniej znanych muzyków wcale nie mających za wielkich szans na wielkie światowe otwarcie. Ale o tej stronie akcesu do ECM jest raczej cicho. Każdy przecież chce właśnie siebie widzieć jako beneficjenta wielkiej wspaniałości płynącej z jazzowego epicentrum płytowego w Monachium.

Na wydaniu tam swojej płyty Maciejowi Obarze zależało bardzo. Posyłał Eicherowi swoje nagrania nieomal od samego początku kariery. Przez osiem lat zebrało się tego, jak sam opowiadał w wywiadach, całkiem pokaźny stosik. Cierpliwie też, a chwilami również i bez wiary w powodzenie, czekał na sygnał z Centrali. Doczekał się i choć, jak sam o tym opowiadał, sesja mimo, że krótka, wcale nie przebiegała gładko, to nie sposób nie cieszyć się jego szczęściem. Tym bardziej, że uszczęśliwił tą płytą wielu ludzi i tych publicznie opisujących swoje wrażenia z odsłuchu, jak również i tych, co w domowym zaciszu, podziwiają zawartość albumu.

„Unloved to bardzo dobry album, na którym zachodzi „alchemiczna” przemiana Obary jako solisty i band leadera, coś się kończy i coś zaczyna nowego, dla mnie ten album pięknie podsumowuje minione lata i delikatnie szkicuje projekt zupełnie nowej muzyki.” pisał w tekście nasz recenzent. Redaktorka z poczytnej Polityki śmiało skonstatowała : „Wyraziste, nietuzinkowe brzmienie.”, a z łamów jedynej polskiej, jazzowej, drukowanej gazety dowiedzieliśmy się, że „Unloved”  to jeden z najważniejszych albumów jazzowych roku. Wspaniały debiut w jednej z najważniejszych firm płytowych świata.”

Jest więc sukces. Osobisty, medialny, a z tego co słyszałem, także i komercyjny. Album na rynku jest ledwie cztery miesiące, a podobno dawno przekroczył 8000 sprzedanych egzemplarzy. Przyniósł także Maciejowi laur Muzyka roku w Jazz Forum i niewątpliwie znacznie przyczynił się do zdobycia przez Dominika Wanię najwyższego miejsca na podium w ankiecie Polish Jazz. Kwartet zaprezentuje się również na słynnych targach Jazzahead w kwietniu tego roku, jako reprezentant polskiej drużyny podczas showcase’u z okazji przyznania Polsce statusu kraju partnerskiego targów.

Radujmy się więc. Ja się raduję. Głównie radością Maćka. Tym jaką drogę przeszła jego kariera od czasu kiedy wysłał światu pierwszą „wiadomość z Ohio”. Cieszy mnie, że ma dziś swój zespół, choć nie zawsze jego kwartet występował w takim składzie. Że utrzymał swój zespół przez lata, że ma widoki na karierę na świecie, choć tej nie zapewni mu tylko przynależność do ECM, ale raczej ciężka i nieustępliwa praca menagerska. Życzę mu tego, jak również obecności w programach wielkich światowych festiwali i tego żeby nigdy nie musiał pukać do kuchennych drzwi organizatorów tylko śmiało wchodził na salony wejściem głównym.

Skłamałbym jednak pisząc, że cieszy mnie to co usłyszałem na „Unloved”. Dlaczego? Ano głównie dlatego, że usłyszałem tu kogoś bardzo, bardzo innego niż znałem przez lata. Że podsłuchując jak grywał koncerty i wydawał swoje dotychczasowe, koncertowe płyty obcowałem z innym muzykiem niż ten, który wyszedł ze studia Rainbow w Oslo. Że ta skądinąd fantastycznie nagrana zagrana muzyka, nazbyt często zabrzmiała w moich uszach nie jak etap w rozwoju osobowości lidera, ale spektakularna wolta stylistyczno-estetyczna, wykonana  po to, aby płytowy magnat zechciał przyjąć go do swojej stajni. Na końcu też, że jednak na drodze do osiągnięcia swojego celu poświęcić można aż tak bardzo wiele.

Ale może też jest tak, że Maciej wcale w tym przypadku niczego nie poświęcał, a moje wrażenie wyrosło po prostu ze zwyczajnych urojeń na temat jego dotychczasowych estetycznych zapatrywań. Możliwe, że byłem do tej pory głuchy na tę hyperliryczną stronę jego wrażliwości i ukrytą gdzieś pod spodem potrzebę zagrania tak bardzo wymuskanym soundem. Możliwe, też całkiem, że zbyt pochopne wnioski wyciągnąłem z niegdysiejszych Maćka fascynacji, jak to sam powiedział awangardą. Może nie była to, tak jak myślałem, fascynacja nią jako metodą twórczą czy sposobem postrzegania świata kreacji, ale chwilowe ulęgnięcie jej estetycznemu, brzmieniowemu powabowi.

Nie cieszy mnie słyszenie Maćka jako lirycznego młodzieńca grającego usłodzone kantyleny, lekko i zwiewnie snującego gładkie opowieści w powłóczystym pogłosie. Innego człowieka, innego muzyka znałem, zanim na półki sklepowe trafiła płyta „Unloved”. Inaczej się wyrażającego i na co dzień, i artystycznie. I przyznam szczerze, nie bardzo potrafię uwierzyć w autentyczność tego rodzaju transformacji, nawet jeśli nazwiemy ją alchemiczną. Nie cieszy mnie, że znowu wplątany został w nagranie Komeda. Nie cieszy mnie, że wplątany został w taki banalny sposób. W jednym z wywiadów Maciej wspomniał rozmowę z Manfredem Eicherem o tytule płyty i stwierdził, że będzie to płyta kochana i niekochana jednocześnie. Pomylił się grubo. Tak wielu przecież ją gorąco pokochało i tak wielu dało temu wyraz swoimi portfelami.
Mnie pozostał bardzo uwierający dysonans poznawczy dotyczący zarówno samego Macieja Obary, jak i wielu innych aspektów postrzegania jego najnowszej płyty, o których nie ma sensu i przy tej okazji pisać. Ale ostatecznie nie ma to żadnego znaczenia. Nie sposób przecież kogokolwiek obarczać winą za własne rozczarowania. Artyści nie są przecież po to, żeby spełniać czyjeś zachcianki. Nie ma też wielkiego sensu snuć rozważań o tym jaką płytę chciałoby się od muzyków otrzymać ani dywagować jak powinien wyglądać ich muzyczny wizerunek. Ostatecznie przecież oni sami najlepiej i najmężniej stoją na straży własnego muzycznego emploi, niezależnego od tego co ktoś tam sobie nawyobrażał i do czego przywykł.

Jedyne co można to podzielić się swoimi wątpliwościami i uwieraniami, spróbować obronić prawo do nie kochania tego, co tak wielu pokochało.