Międzynarodowy Dzień Jazzu?

Autor: 
Kajetan Prochyra
Zdjęcie: 

Międzynarodowy Dzień Jazzu to dla osób, które tym muzycznym gatunkiem zajmują się na co dzień, święto specyficzne, może nawet kłopotliwe. Bo czy listonosz powinien w szczególny sposób roznosić korespondencje w dzień poczty? Piekarz piec bochny w dzień chleba?

Ideą tego święta, które, z inicjatywy UNESCO, obchodzimy w tym roku po raz pierwszy, jest zwrócenie szczególnej uwagi i docenienie wartości, jakie symbolizuje jazz: wolność, kreatywność, różnorodność, tolerancję i pokój. Symbolem, leaderem, kapelmistrzem tegorocznych obchodów jest Herbie Hancock - jeden z największych pianistów jazzowych wszechczasów, innowator i w dodatku ikona tego gatunku od przeszło pół wieku. Znakomicie.

Hasło "jazz is dead" usłyszałem pewnie wcześniej niż album "A Love Supreme" Johna Coltrane'a. To drugie, tak wtedy jak i dziś, interesuje mnie niepomiernie bardziej. Jednak im więcej czasu spędzam z jazzem i w jazzie "zawodowo", jako dziennikarz, recenzent i szef redakcji, tym bardziej zmienia się mój stosunek do słowa "jazz".

W tym miejscu, zgodnie z porządkiem wywodu, powinna paść odpowiedź na doniosłe pytanie "Co to jest jazz?" lub co to słowo znaczy dzisiaj. Problem w tym, że rozważania takie kompletnie mnie nie interesują. Jeszcze bardziej tylko nie obchodzą mnie dysputy, czy muzyka tworzona przez dany zespół to jeszcze jazz czy już coś zupełnie innego.

Z dużą pewnością mogę zaryzykować twierdzenie, że rozważania takie nie interesują także tych najbardziej zainteresowanych, czyli Artystów i Słuchaczy.

Jazz to piękna historia - zarówno przez pryzmat czarnej Ameryki, jak i polskiej kultury niezależnej. Muzycy jazzowi, czy ci z tym gatunkiem kojarzeni, byli i są nadal agentami 007  lub infant terrible sztuki dźwięku. To oni właśnie z założenia zboczą z utartej ścieżki, w poszukiwaniu rozwiązań, technik, pomysłów, czy czasem po prostu dla zabawy, którą później podchwyci, przetworzy albo demonstracyjnie zignorować główny nurt.

Pytanie jednak czy dziś nadal mówiąc "jazz" myślimy "innowacyjność", "kreatywność", "bezkompromisjowość", "improwizacja"? A może częściej "tradycja", "swing", "bop", "3-5-7"?

Muzyka improwizowana ma co najmniej o 15 znaków za dużo w stosunku do pięknego słowa "jazz", które pierwotnie oznaczało ponoć stosunek płciowy czy nawet kobiece genitalia. Międzynarodowy Dzień Muzyki Improwizowanej brzmiałby niemal tak nieefektownie jak Światowe Święto Piłki Lekarskiej. Ja zaś, czepiając się terminu jazz narażam się na śmieszność jeszcze większą niż Nicolas Payton, agitujący na rzecz zastąpienia, jak się o nim wyraża "J-word" terminem "Black American Music". Payton, w przeciwieństwie do mnie, jest przynajmniej znakomitym muzykiem.

Muzycy jednak coraz rzadziej chcą przyznawać się do jakiejkolwiek gatunkowej, a więc i jazzowej, przynależności. Jazz, choć ze swej definicji otwarty, stał się ramą, która uwiera, która jest passé. Szczególnie w Polsce hasło "środowisko jazzowe" wywołuje raczej przestrach, porównywalny z tym, jakie towarzyszy Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej. Inni "przedstawiciele środowiska" przygotowują projekt Muzeum Jazzu, co dla innej części entuzjastów tej muzyki, w tym dla mnie, brzmi jak oksymoron.

Nie mamy klubów jazzowych, nie mamy jazzowych standardów młodszych niż 40 lat. Mimo to mamy jednak co roku kilkanaście znakomitych festiwali, kilka stosów nowych płyt i co najmniej kilku nowych twórców otwartej, improwizowanej, kreatywnej, nowoczesnej muzyki. To wszystko odbywa się w audytoriach może nie zawsze zapełnionych do ostatniego miejsca, choć i to zdarza się co najmniej często, zwłaszcza poza Warszawą.

W ostatnich latach zasięg tego zjawiska - ilości koncertów, nowych tytułów, nazwisk - znacznie się zwiększa - jest więc na to zapotrzebowanie. To, czyli właśnie ową artystyczną wolność, kreatywność, różnorodność, tolerancję i pokój. Wszystko to z braku lepszego terminu, nazywamy jazzem - szczególnie w Międzynarodowy Dzień Jazzu.