Marshall Allen - ten, który niesie światło Sun Ra

Autor: 
Piotr Wojdat
Zdjęcie: 

Załóżmy, że mamy przed sobą muzyka, przypuśćmy nawet tego wybitnego, a zarazem warsztatowo przerastającego innych, podobnych mu instrumentalistów o głowę. Dodajmy też, iż ten artysta przez pół życia lub choćby i krócej decyduje się na współpracę z jedną z największych osobowości, wręcz ikon w świecie muzyki jazzowej. Czy w takiej sytuacji można pisać o takiej personie tylko jako o indywiduum? Każdy, kto współpracował w swoim życiu z Johnem Coltranem lub Milesem Davisem, by wymienić najbardziej oczywiste przykłady, musi liczyć się z tym, że w mniejszym lub większym stopniu pozostanie w cieniu tych otoczonych kultem postaci. Rzecz jasna, wiążą się z tym pewne przywileje z imponujący wpisem do CV włącznie. Ale ten bardziej ambitny artysta ma też mówiąc kolokwialnie przechlapane. Zwłaszcza, gdy dochodzi do wniosku, że dość już ma wygrzewania się w blasku Coltrane’a, Davisa czy Mingusa. Jak wyzwolić się spod czaru tak pomnikowych wręcz osobowości? Z pewnością wykonać to jest bardzo trudno, ale nikt przecież nie mówi, że próbować nie można.

Marshall Allen, którego sylwetkę postaram się przybliżyć w tym tekście w związku z obchodzonymi przez niego urodzinami z 25 maja 1924 roku, spełnia przedstawione we wstępie kryteria. Poza jednym, bardzo istotnym zresztą, ale o tym napiszę chwilę później. Praktycznie od początku poważnej kariery, czyli połowy lat 50. związał się z jazzową osobowością i jedynym w swoim rodzaju Sun Ra (lub jak kto woli z Hermanem Poole Blountem) i do dnia dzisiejszego niesie kaganek muzyki synkopowanej prosto z Saturna. Obok innego saksofonisty, Johna Gilmore’a, który odszedł do lepszego świata w 1995 roku, był prawdopodobnie najważniejszą postacią w zespołach ekscentrycznego, a zarazem niezwykle pomysłowego lidera. Nigdy jednak nie próbował jakoś usilnie wyjść poza koncepty, które przyświecały Sun Ra. Świadczy o tym nie tylko fakt, że kieruje obecnie Sun Ra Arkestra, ale także to, jak i co gra na koncertach.

 

Dopełnieniem tego obrazu jest wszystko to, co pada z jego ust w wywiadach. Lubi w nich wspominać swoje wczesne i późniejsze relacje z Sun Ra. A te były bardzo dobre, choć podobno zdarzały się i rozbieżności zdań. Ciekawe są również jego opowieści o tym, jakiego szoku doznawał, poznając muzykę swojego guru. Nie sposób nie wspomnieć też i o tym, że przesiąkł tą wszechobecną otoczką filozoficzno-kulturową, która tak spędzała sen z powiek krytykom, w szczególności tym, co chcieli i nadal chcą wszystko w prosty sposób zaszufladkować. Marshall Allen, podobnie jak czynił to jego nauczyciel, wciąż hołduje strojom rodem ze starożytnego Egiptu, unoszącej się nad wszystkim teorii heliocentryzmu oraz idei przedstawiającej artystę jako postać, która poprzez tworzenie muzyki może zmieniać świat na lepsze. To wszystko jest nadal obecne zarówno w Sun Ra Arkestra, jak i u samego Marshalla Allena. Pytanie, czy należy traktować tę całą otoczkę zupełnie na serio, pozostaje otwarte.

 

Jak już starałem się zarysować we wstępie, o znakomitych instrumentalistach, którzy chcąc nie chcąc (a w tym przypadku jestem przekonany o tym, że mamy do czynienia z tą pierwszą możliwością - czyt. chcąc), związali się artystycznie z muzykiem na miarę swoich czasów, trudno pisać w oderwaniu od tego faktu. Marshall Allen jednak na te kilka słów więcej jak najbardziej zasługuje. Kojarzymy go głównie jako znakomitego saksofonistę, ale co ciekawe, jego pierwszym instrumentem, na którym nauczył się grać był klarnet oraz obój. Później studiował w Paryżu grę na altowym saksofonie i grywał regularnie z amerykańskim pianistą Artem Simmonsem oraz innym saksofonistą - Jamesem Moody’m. Dosyć szybko wypracował własne, bardzo charakterystyczne brzmienie. Potem wrócił do Stanów Zjednoczonych, ale nie do rodzinnego Louisville, lecz do tętniącego artystycznym życiem Chicago.

 

Około 1956 roku poznał Sun Ra. Mniej więcej dwa lata później dołączył do jego zespołu i wraz z wspomnianym już wcześniej Johnem Gilmorem oraz barytonowym saksofonistą Patem Patrickiem stworzył wyjątkowy tandem instrumentalistów, który wraz z liderem przeszedł długą drogę od big bandowego swingu przez bebop, modalny jazz aż po free improvisation. Kto zna płyty Sun Ra, rzecz jasna tylko część z nich, ten wie zresztą, że poszczególne nurty nie były inspiracją przesłaniającą wypowiedź artystów. Czerpanie wzorców nigdy nie odbywało się kosztem samej muzyki.

 

Co do samego Marshalla Allena - w tak zwanym międzyczasie znajdował czas, żeby współpracować z innymi artystami. Biorąc pod uwagę punkt odniesienia jakim była i jest aktywność z Sun Ra i Sun Ra Arkestra, zdarzało się to nader rzadko. Miał jednak okazję współpracować z afrykańskim perkusistą Babatunde Olatunjim, od którego przy okazji uczył się gry na strunowym instrumencie kora. Poza tym można go usłyszeć na płytach z triem prowadzonym przez saksofonistę Odeana Pope’a (“In This Moment”), czy z pianistą Matthew Shippem i gitarzystą Joe Morrisem na wydanym przez RogueArt “Night Logic”. Ze starszych rzeczy zdecydowanie godną polecenia jest płyta “Barrage” z 1965 roku, którą firmuje swoim imieniem i nazwiskiem pianista Paul Bley, a towarzyszą mu oprócz Allena, m.in. perkusista Milford Graves oraz kontrabasista Eddie Gomez.

Na koniec wspomnę jeszcze występ Marshalla Allena na Warsaw Summer Jazz Days w 2013 roku. Grał wtedy w Soho Factory ze swoim (tak chyba możemy w tej chwili powiedzieć!) Sun Ra Arkestra. I choć niebywałej energii jak na swój wiek i umiejętności poruszenia zgromadzonej wtedy publiczności nie mogłem mu odmówić, to ostatecznie ten występ mnie nie przekonał. Na szczęście pozostają płyty, do których wracać warto nie tylko w dniu urodzin tego mistrza saksofonu.