Marcin Olak Poczytalny - Wyjeżdżam na Mandorlę

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Po wojnie warszawską starówkę odbudowywano w oparciu o obrazy Bernardo Belotta zwanego Canaletto. Nie zachowały się żadne plany, żadne dokumenty – i wtedy z pomocą przyszła sztuka. Okazało się, że obrazy są na tyle szczegółowe, że w oparciu o nie można było odbudować stare miasto. W tym wypadku sztuka odwzorowywała rzeczywistość bardzo dosłownie – choć ponoć Canaletto znany był z tego, że na swoich obrazach poprawiał co bardziej ewidentne błędy architektów… Może chciał być miły, może chciał, żeby jego obrazy się podobały? W sumie nie można wykluczyć, że i warszawskie stare miasto zawdzięcza mu kilka poprawek. Tak czy inaczej starówka stoi i dowodzi, że sztuka miewa zastosowania praktyczne.

W tym wypadku artysta bardzo dosłownie zapisał stan otaczającego świata. Nie było to może zbyt odkrywcze, ale okazało się być po prostu użyteczne. Nie pamiętam już, przy jakiej okazji przypomniałem sobie tę historię. Istotne natomiast jest, że zainspirowała mnie ona do refleksji nad, za przeproszeniem, deskryptywną funkcją sztuki. Otóż jestem przekonany, że sztuka z czegoś wynika. W jakimś sensie jest zapisem… no właśnie, czego? Najczęściej chyba twórcy, jego widzenia świata, wrażeń, których doświadcza. Ale też w jakiś sposób odnosi się do otaczającej nas rzeczywistości. Raczej rzadko bywa zapisem dosłownym, częściej chyba jest jakąś metaforą, może wrażeniem? Myślę, że muzyka mówi też coś o ludziach, którzy jej słuchają. Odbiorca sięga po utwory, w których coś mu odpowiada, coś go pociąga, coś w nich rozpoznaje jako bliskie sobie. To może trochę naciągana teoria, niepoparta żadnymi badaniami – przynajmniej ja o żadnych nie wiem. Wydaje mi się jednak, że coś w tym może być. Sztuka, która powstaje w konkretnym kontekście, i w jakiś sposób ten kontekst dokumentuje. Ciekawe.

Słucham teraz płyty Nicole Mitchell, „Mandorla Awakening II: Emerging Worlds”. To nie jest łatwa muzyka, wymaga skupienia i uwagi, ale warto się w nią wsłuchać. Mógłbym pisać o kompozycji, o interakcjach pomiędzy muzykami, o improwizacjach… Ale dziś wolę spróbować odczytać, co ta muzyka mówi o kontekście w którym powstała. W książeczce znajdujemy futurystyczne opowiadanie o ludziach, którzy opuścili upadającą Unię Światową i odkrywają Mandorlę – wyspę, której mieszkańcy tworzą zupełnie nowe społeczeństwo, w którym wszyscy są równi. Ta równość i odmienność wynika z mistycznej łączności ze Źródłem – czymś, co jest już niedostępne dla mieszkańców ginącej Unii… Opowieść o utopii, o marzeniu, o nadziei. I także o potrzebie sensu, jakiejś obiektywizacji wszechogarniającego chaosu. Odnajduję coś podobnego w tej muzyce. Chaos jest porządkowany przez zamysł kompozytorki. Kolektywne improwizacje są skupione, muzycy uważnie słuchają się nawzajem, współpracują, współtworzą. Muzyka wciąga i hipnotyzuje, a dołączony program prowokuje do budowania interpretacji. To pomaga zrozumieć intencje wykonawców, pozwala odnieść się do tej płyty… Ale też moment, w którym ta muzyka mnie wciąga, mówi mi coś o mnie. Ciekawe.

Można też na moment zostawić tę płytę i posłuchać muzyki masowego rażenia, prezentowanej w największych stacjach radiowych. To zupełnie inna opowieść, inny język, na pierwszy rzut ucha coś tak innego, że aż nie do pogodzenia z przebudzeniem Mandorli. Ale już po chwili dochodzę do wniosku, że w muzyce popularnej często znajdujemy te same tęsknoty i pragnienia. Są wyrażone dużo mniej ciekawym językiem, są bardziej dosłowne. Może nawet za bardzo. Ale przecież ta muzyka powstała w tym samym kontekście, więc pomimo fundamentalnych różnic znajduję jednak jakieś podobieństwo… To też jest ciekawe.

No dobrze, nie ma co przesadzać z tą afirmacją. Wracam na Mandorlę i wsłuchuję się w misternie zbudowane utwory, w złożone, wielopłaszczyznowe improwizacje. To jednak zdecydowanie jest mi bliższe od dosłowności współczesnej popkultury. Przez moment mam nadzieję, że czasem może ktoś posłucha takiej muzyki, i w oparciu o nią spróbuje odbudować – czy może odnaleźć ponownie – swoją wrażliwość, otwartość. Nic na to nie poradzę, płyta Nicole Mitchell jest idealistyczna, i też trochę mnie do takiego idealizmu skłania. Ale też w jakiś sposób konfrontuje z przeczuwanym przez kompozytorkę kryzysem współczesnych modeli społeczeństwa. Artystka porusza ważny temat, i ta muzyka pomaga mi zastanowić się nad moim stosunkiem do świata. Nad tym jaki ten świat jest, jaki nie jest i jakim chciałbym go widzieć. Albo inaczej – jeśli ta muzyka cokolwiek opisuje, to pewien sposób widzenia otaczającej nas rzeczywistości. Nie nazbyt optymistyczny, ale też niepozbawiony nadziei. No dobrze, całkiem możliwe, że moja teoria dotycząca deskryptywnej funkcji sztuki jest bardzo naciągana – ale w takim razie pozostajemy z dźwiękami, których warto posłuchać. Są intrygujące, wciągające. Ciekawe.

Im dłużej słucham tej płyty, tym bardziej podoba mi się Mandorla. Jeśli tam tak grają, to ja chcę tam pojechać, choć na chwilę.