Marcin Olak poczytalny - Piękny horror

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Sytuacja wyglądała tak. Mniej więcej dwa miesiące temu zadzwonił do mnie kumpel z informacją, że trzeba zagrać na żywo muzykę do niemego filmu. Super – pomyślałem. Ktoś wymyślił, żeby w pięknym parku ustawić ekran, a na nim puszczać przedwojenne, nieme filmy. A do nich na żywo improwizować ścieżkę dźwiękową. To się w zasadzie nie mogło nie udać. My mieliśmy grać do pierwszego horroru w historii kina, „Nosferatu – symfonia grozy” z 1922 r, w reżyserii Friedricha Wilhelma Murnaua. Ucieszyliśmy się, bo najprawdopodobniej to będzie wyrazisty obraz, z charakterystycznymi postaciami, czyli powinno być w miarę łatwo to ograć. Super.

Jednak im bliżej było do seansu, tym bardziej byłem zaniepokojony. Muszę przyznać, że zbyt często nie gram muzyki do filmów na żywo. Dokładnie rzecz biorąc to miał być drugi raz. Ten pierwszy grałem w duecie z doświadczonym ogrywaczem filmów, ale w tym składzie nikogo takiego nie było… Wszyscy, rzecz jasna, umieliśmy grać, improwizować, reagować na siebie, zagraliśmy razem naprawdę dużo koncertów – ale nie do filmów. Na wszelki wypadek postanowiłem naszkicować kilka tematów. Publiczność przychodzi tam przecież na film, więc dobrze byłoby skleić to co zagramy z obrazem. A jakby na żywo się nam nie kleiło, to – pomyślałem – przygotuję sobie plan B.

Usiadłem z kartką i ołówkiem przed komputerem, znalazłem Nosferatu i zacząłem oglądać film. Warto tu wspomnieć, że nie widziałem go wcześniej. Nie jestem kinomanem, wiele ważnych i aktualnych filmów mi umyka, a co dopiero pozycje historyczne. Ale – pomyślałem – przecież to horror, czyli gatunek o raczej zdefiniowanej i powtarzalnej fabule, można bez trudu przewidzieć, co się wydarzy. Do spokojnej miejscowości zawita gość z wystającymi zębami, zaczną znikać bezbronni mieszkańcy, przy okazji poleje się mnóstwo soku pomidorowego. Groza, niepewność. W końcu pojawi się obrońca, w zasadzie nie lepszy zakapior od wampira, ale że jest po naszej stronie, więc przebaczamy mu patologiczną wręcz skłonność do przemocy. Po wieńczącej dzieło jatce typ przykołkuje/spali/potnie na kawałki wampira – niepotrzebne skreślić. Jeszcze więcej soku. Groza z elementami ulgi. Ponieważ film jest stary, więc ze współczesnego punktu widzenia być może będzie trochę śmieszny, przecież nie takie wampiry już widzieliśmy. Czyli najprawdopodobniej groza i ciut dystansu. Włączyłem film i, co tu dużo mówić, wkręciłem się po uszy. Ponieważ moje przewidywania kompletnie minęły się z rzeczywistością.

„Nosferatu – symfonia grozy” to po prostu świetny obraz, absolutnie warty obejrzenia. Nie będę go streszczał, nie chcę nikomu zepsuć przyjemności oglądania. Zwrócę uwagę tylko na jedno – wampir nie jest tu pokonany przemocą. Nie ma patologicznego łowcy uzbrojonego po zęby, nie ma finałowej jatki, nie ma kołka. Przemoc pozostaje domeną złych, ci dobrzy od niej stronią. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego! We współczesnym kinie większość problemów rozwiązywanych jest przy użyciu siły, a już horror pod tym względem powinien wręcz być na granicy perwersji. Zazwyczaj bohater jest bohaterem, bo po prostu bije mocniej od łobuzów, a my po cichu się cieszymy, ze jest po naszej stronie – bo nic innego w zasadzie go od czarnych charakterów nie różni. Zbrutalizowało nam się kino, i to bardzo. I stało się o wiele bardziej dosłowne, prostsze – choć bardziej widowiskowe. Dopiero obejrzenie Nosferatu uświadomiło mi, jak bardzo zmieniła się sztuka filmowa – i chyba popkultura w ogóle. I mam wrażenie, że pod tym względem nie jest to zmiana na lepsze.

Zagraliśmy, podobno trochę z stylu Cage’a. Kilka moich motywów nawet wykorzystaliśmy – wracaliśmy do nich, żeby konsekwentnie prowadzić bohaterów – ale nie o tym chcę pisać. Otóż po Nosferatu zacząłem się zastanawiać nad sztuką w ogóle, a nad muzyką w szczególności. Bo tak się składa, że zazwyczaj podobają mi się te zjawiska, które nie są zbyt blisko głównego nurtu popkultury. I właśnie po raz kolejny zrozumiałem dlaczego.