Marcin Olak Poczytalny - Jazz na jazzowo

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Chyba już wszystko zagrano „na jazzowo”. Zarówno muzycy klasyczni jak i jazzmani popełnili jazzowe wersje utworów klasycznych, popowych, ludowych… Chciałbym być dobrze zrozumiany – nie mówię tu o twórczym zderzeniu różnych estetyk, w wyniku których powstają czasem dzieła wybitne, jak choćby „Paranoid Android” w wykonaniu Brada Mehldaua, czy płyta „Rennaissance” Anny Gadt. W takich wypadkach mamy do czynienia z poważnym procesem twórczym, gdzie różne stylistyki są świadomie konfrontowane, a w utworach zmieniana jest nie tylko aranżacja, ale często muzycy ingerują wręcz w kompozycję. I to z sensem. Mówię o sytuacji niestety dość powszechnej, kiedy muzycy pożyczają od jakiegoś kompozytora temat, szybciutko przerabiają aranżację, czasem reharmonizują melodię – i gotowe. Mamy temat, jakiś akceptowalny obieg akordów, na którym można zagrać kilka chorusów sola, i to w zasadzie tyle. W nielicznych wypadkach ta formuła się broni, ale moim zdaniem najczęściej powstają rzeczy wtórne, nieciekawe, banalne i niezgrabne. A w skrajnym przypadku mamy do czynienia z takim koszmarkiem jak „Clair de Lune” Debussy’ego zinterpretowane przez Kamasi’ego Washingtona na Warsaw Summer Jazz Days w zeszłym roku…

Sytuacja jest taka: oczywiście jadę samochodem, wracam z koncertu w Katowicach. Mam zatem jakieś trzy godziny na słuchanie muzyki. Zupełnie niepotrzebnie zacząłem od radia, w którym usłyszałem dość paskudną adaptację utworu klasycznego na zespół jazzowy. Lubię radia internetowe, lubię odkrywać nowe dźwięki, ale ten eksperyment nie był udany. W końcu wróciłem do muzyki, którą akurat miałem w telefonie. Tym razem to staroć, nagranie z festiwalu w Montrealu z 1990 r. Charlie Haden i Jim Hall. Muzyka koiła moje nerwy i umilała podróż – ale niesmak po paskudnej adaptacji klasyki pozostał.

To chyba w ogóle zaczęło się w środowisku muzyków klasycznych. Ktoś wpadł na pomysł, żeby uprzystępnić muzykę klasyczną i zdobyć nowych słuchaczy. Żeby podać klasyczne tematy w rozrywkowej formule, bo to będzie takie świeże, lekkie i eleganckie, takie jazzy. No cóż, jest kilku muzyków klasycznych, którzy potrafią grać jazz, ale to naprawdę rzadkość. Zazwyczaj klasycy poruszają się w tak innej estetyce – a jazzowej nie dość, że nie znają, to jeszcze nie rozumieją – że próby grania jazzu przez zespoły klasyczne zazwyczaj wypadają dość pokracznie i kuriozalnie. Zresztą dość szybko rzeczywistość przegnała takie paskudztwa precz ze świata klasycznego. Okazało się, że słuchacze cenią interpretacje stylowe i głębokie, a takie płyciutkie adaptacje po prostu nie znajdowały odbiorców. Można czasem usłyszeć takie dziełka w hotelowych restauracjach czy na bankietach, albo – jeśli ktoś ma pecha – w nieopatrznie wybranym internetowym radiu. Na szczęście coraz rzadziej.

Na swój sposób zabawne jest to, że klasycy sięgnęli po ten pomysł, żeby pomóc sobie sprzedawać muzykę klasyczną. A kiedy okazało się, że to nie działa, dali spokój – ale wtedy ta formuła zaczęła zyskiwać uznanie w świecie jazzowym. Co gorsza z podobnych powodów, bo przecież jazz też jest niszowy, i też potrzebuje nowych słuchaczy. Zatem może by tak pożyczyć temat od jakiegoś uznanego i lubianego kompozytora, dopisać szybko jakieś akordy, po których łatwo się improwizuje – to może uda się pozyskać nowych słuchaczy? Może miłośnik takiego na przykład Chopina sięgnie po płytę jazzową? No cóż, to już było. I wcale nie jestem pewny czy to się uda. Tak, w tej formule powstało kilka naprawdę dobrych utworów, ale to nie one stanowią większość tego nurtu. Naprawdę nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

Przede wszystkim to już było, i to się już raz nie udało. I nie bez powodu. Te opracowania nie był dobre ani z klasycznego, ani z jazzowego punktu widzenia. Jazz broni się jako jazz, klasyka jest piękna, o ile pozostaje sobą. A sklejenie tych estetyk wcale nie jest oczywiste, nie wystarczy dograć jakieś solówki do klasycznego tematu. To się po prostu nie broniło z żadnej strony, i dlatego nikt tego nie doceniał. Jazzowe opracowania utworów klasycznych zwykle bywają ciut lepsze, ale czy to wystarczy? Podobnie bywa z opracowaniami utworów popularnych. Jeśli ktoś ceni jakiegoś piosenkarza, to chyba chętniej sięgnie po oryginał niż po przeróbkę, prawda? Tak, wiem, że od tej reguły są wyjątki, że są tego typu projekty, które sprzedają się jak świeże bułeczki – ale i tak jakoś mnie ta muzyka zazwyczaj nie przekonuje. Delikatnie mówiąc.

A z siedemnastej strony może ja przesadzam? Przecież na świecie jest dość miejsca na wiele różnych rodzajów muzyki, i jeśli komuś się to podoba, to w sumie czemu nie? W zasadzie tak. Tym bardziej, że przecież bez problemu każdy może wybrać sobie taka muzykę, jaką chce. A jeśli ja nie przepadam za tego typu projektami, to po prostu mogę ich nie słuchać – co w żadnym wypadku nie znaczy, że te dźwięki nie mają racji bytu. Po prostu nie przemawiają do mnie, ale to tyle.

Tymczasem Jim Hall i Charlie Haden powoli snuja swoją opowieść. Czy to jest odkrywcze? Nie, to wręcz definicja mainstreamu – stare, dobre granie. Czy panowie starają się jakoś ułatwić słuchaczowi odbiór? Nieszczególnie, po prostu graja swoje, i robią to naprawdę dobrze. Nie szczerzą się do publiczności, są skupieni na tym, co robią. Na zawartości. Byłem kiedyś na ich koncercie, wtedy zrobił na mnie takie samo wrażenie. Świetna, dojrzała muzyka. Bez zbytecznych ozdób, samo sedno. Taki jazz na jazzowo.
I może o to chodzi.