Mój przyjaciel Clifford

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Clifforda Browna przedstawił mi mój bliski przyjaciel, Julio Cortazar. To za sprawą argentyńskiego prozaika po raz pierwszy przyszło mi uścisnąć dłoń młodego trębacza. Polubiliśmy się od pierwszych wymienionych zdań – doskonale pamiętam, było to „I Don't Stand A Ghost Of a Chance With You”, takich pierwszych spotkań się nie zapomina. Poza tym, byliśmy rówieśnikami więc wspólny język był łatwy do znalezienia. Niestety, jak poinformował mnie wkrótce Julio, nasza przyjaźń nie może trwać długo, bowiem Clifford zginął tragicznie w wypadku samochodowym, mając zaledwie 25 lat.

Załamała mnie ta wiadomość, przekazana przez Cortazara w sposób zupełnie naturalny, jakby informował mnie o tym, że jego kawa jest za słaba.

Śmierć Browna to jedna z największych tragedii w historii jazzu. I wyjątkowo tragedią absolutnie do uniknięcia. Swoim życiem, Clifford przełamywał stereotyp muzyka jazzowego, wypracowany starannie przez Charliego Parkera. Brown nie tykał alkoholu i narkotyków, był czysty jak łza. A skończyło się tak, jakby po prostu klątwa 'tragicznie, przedwcześnie zmarłego jazzmana' musiała się wypełnić. Clifford nawet nie prowadził samochodu, w którym zginął. Jechał z Richiem Powellem (pianistą, bratem Buda) i jego żoną, Nancy. Jechali z Philadelphi do Chicago na kolejny koncert, gdy żona pianisty straciła kontrolę nad pojazdem. Cała trójka zginęła na miejscu.

A przecież jeszcze przed chwilą się widzieliśmy i rozmawialiśmy tak żywo. Los bywa przewrotny. Nie jest łatwo pogodzić się z tak bezsensowną stratą; o ile w przypadku Birda czy Buda Powella, katastrofa wydawała się być nieunikniona, a nawet konieczna, o tyle z Cliffordem na serio tragizm nie był potrzebny.

Brown był bopowcem nietuzinkowym. Bopowcem lirycznym; lirycznym bardziej niż którykolwiek z jego kolegów; bardziej niż Parker, bardziej niż Gillespie, bardziej niż Davis. Ta jego delikatność i głęboka poetyckość aż się z niego wylewała. Trudno było nie dać się otulić tej ciepłej i okrągłej barwie. W grze Browna spotykały się dwa, pozornie nie dające się pogodzić elementy – delikatność i siła. Ale Clifford umiał połączyć wszystko tak, że wydawało się zupełnie naturalne. Łączył wysublimowaną wyobraźnię poetycką z techniczną pedanterią – nie słyszałem nigdy  żeby Brownowi uciekła nuta czy żeby dźwięk wyszedł niewyraźnie. Zawsze wszystko było na swoim miejscu, i było tam nie leżąc w niemym letargu, ale wręcz z takiej pasywności wytrącając. Od pierwszych słów „I Don't Stand a Ghost Of A Chance...”, Clifford (choć dopiero się poznaliśmy) przypomniał mi o wszystkich moich niemądrych miłostkach i sentymentach, tak że czułem się głęboko zakłopotany. Wyciągnął mi je jakby zza kołnierza, bez pytania. 

Nie bez znaczenia pozostają też okoliczności w jakich po raz pierwszy podaliśmy sobie dłonie. Poznaliśmy się z Cliffordem w ciepły wieczór, na Placa de Catalunya, w samym sercu Barcelony. W miejscu gdzie stykają się dzielnice Barri Gotic, Raval, Eixample i stare miasto – Ciutat Vella. Clifford wpasował się idealnie w tę szczelinę między starym a nowym miastem obejmując szerokim ramieniem zarówno stare, dobre czasy jak i wybiegając wzrokiem w marzycielską, niejasną przyszłość, nie wiedząc chyba do której dzielnicy stolicy Katalonii najbardziej należy.

 

Nie znam się na technicznych tajemnicach sztuki gry na trąbce. Nie potrafię z pewnością powiedzieć na czym polega warsztatowa wielkość Browna, która w moich oczach wynosi go ponad wielu innych, również wielkich. Jestem natomiast absolutnie przekonany, że nikt inny nie był w stanie z taką łatwością zaczarować miasta. Nostalgiczność i subtelna melancholia opowiadań Clifforda niemal natychmiast zlała mi się w jedno z ciepłym wieczorem pośród zakurzonych palm Barcelony, oczekiwaniem na Gran Derbi z Realem Madryt, już jutro na Camp Nou (Brown na pewno kibicował by blau-granie, ponieważ jeśli grać to tylko pięknie), wielkim bramkarzem i poetą Ricardo Zamorą, legendarnym Paulino Alcantarą oraz romantyczno-anarchistyczną pamięcią o długiej i bogatej tradycji walk ulicznych tego miasta.

Plac Catalunya na którym się poznaliśmy, powstał w trakcie przebudowy miasta w XIX wieku; pojawił się w miejsce zburzonych średniowiecznych murów. To miejsce, jak żadne inne, nadawało się na pierwsze spotkanie; stoi bowiem nad Katalonią w rozkroku, z jedną nogą po stronie pamięci, drugą na brzegu przyszłości.

 

Z jednej strony siedzimy przecież w nie byle jakim miejscu, bowiem w legendarnej kawiarni Cafe Zurich, słynnej z tego, że brat belgijskiej królowej Fabioli dorabiał tu sobie jako pianista. To wszystko było przed wojną domową, zanim miejsce zostało opanowane przez bojówki Gwardii Cywilnej. Więc z jednej strony na placu mamy kawiarnie Cafe Zurich, La Lluna czy Cafe Suis, z drugiej wielkie centrum handlowe Fnac i bank Caja Madrid. A Clifford leniwie pali papierosa pod pomikiem Francesca Masii, przeganiając złośliwe gołębie.

Zanim Clifford doczłapał się do naszej kawiarni, byliśmy z Cortazarem tak zajęci sporem na temat tego kto zwyciężyłby w hipotetycznej walce między Jackiem Johnsonem a Joe Louisem, że niemal nie zauważyliśmy, gdy przyszedł. Usiadł, nic nie mówiąc, przysłuchując się ognistej, sportowej debacie, poczekał aż skończymy (oczywiście bez konkluzji) i po prostu zaczął mówić - „I Don't Stand A Ghost Of a Chance...” Nigdy nie słyszałem wcześniej, żeby ktoś opowiadał w ten sposób. Clifford opanował techniki retoryczne do perfekcji – idealnie konstruował narrację, ze smakiem budował napięcie i umiał mówić o trudnych rzeczach w prosty i naturalny sposób, tak że rozwiązanie za każdym razem wydawało się dziecinnie oczywiste. Nawet jeśli opowiada nie swoje historie, a jedynie zasłyszane. Tak jak wielkim pisarzom, tak Cliffordowi udało się stworzyć niespotykany dotąd styl. I tak jak styl wielkich literatów, styl Browna przetrwał wiele lat po tej tragicznej nocy, gdy żona Richiego Powella straciła kontrolę nad kierownicą przez fatalne warunki pogodowe. Styl Browna przetrwał w pracy takich trębaczy jak Lee Morgan, Donald Byrd czy Freddie Hubbard. A Clifford na zawsze zlał się z placem Catalunya, rozpięty między pamięcią a zapowiedzią.