Krakowska Jesień Jazzowa: John Butcher! – The Last Dream of Raw Nightingale!

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/)
Zdjęcie: 

Jak wskazuje statystyka, brytyjski saksofonista John Butcher był już gościem Trybuny trzynastokrotnie. Tu drobne przypomnienie look at this! Bez zbędnych zatem wstępów, proponuję uważny odsłuch trzech nowych lub stosunkowych nowych płyt tego muzyka. Ta muzyczna przygoda będzie tym ciekawsza, iż każde z wydawnictw zaprezentuje Johna w trochę innej konwencji gatunkowej. Zaczniemy niechybnie freejazzowo, potem zatopimy się we współczesnej kameralistyce, by opowieść zwieńczyć konstruktywnym free improv.

Trudno wyobrazić sobie lepszy początek dla dzisiejszej opowieści. John Butcher w szponach sekcji rytmicznej, która wyniesie na wyżyny każdego saksofonistę. Tym bardziej tak wybitnego, jak nasz bohater. John Edwards na kontrabasie i Mark Sanders na perkusji! Muzycy zwarli swoje szeregi w listopadzie ubiegłego roku, w miejscu zwanym The Fish Factory (Willesden, Zjednoczone Królestwo). Nic nie wskazuje na to, iż spotkanie odbyło się z udziałem publiczności. Efekt fonograficzny dostarcza Relative Pitch Records, a krążek zwie się Last Dream Of The Morning (2017). Pięć improwizacji, czas trwania 52 minuty. Zaglądamy do środka.

Wstęp do pierwszej opowieści niczym nie zaskakuje. Tremola Butchera na tenorze, twarda, gęsta, istotnie dynamiczna sekcja rytmiczna, delikatnie oparta na wybuchowym smyczku. Muzycy nie gonią się wzajemnie, z rozwagą stawiają każdy krok, albowiem do ostatniego pociągu powrotnego jeszcze daleko. Są wielowymiarowi, pełni improwizacyjnego pomyślunku. Narracja wszakże aż kipi z nadmiaru dźwięków. Pierwsze, jakże zmysłowe wyciszenie proponują już w piątej minucie. Na moment robią się jednak groźni akustycznie (niemal industrialni!). Eskalują się równie szybko, jak przed momentem osiągnęli stan wzmożonego skupienia. A zatem drugi odcinek -  cisza, konsternacja, wewnętrzne tarcia, rodzaj specyficznego inside music. Gęsty sos, tłuste obcierki w ślimaczym tempie. Smyk na gryfie kontrabasu, zanurzony w głębi piekielnej, tyczy szlak kolejnej eskapady. Butcher jakby grał jedynie na ustniku - wysokie, ptasie zaśpiewy. Na finał galopada, bo z taką sekcją nie można inaczej. Trzecia, najdłuższa piosenka – mimo braku niespodzianek muzyka wbija w fotel nawet najbardziej wytrawnego słuchacza. Muzycy znają się jak łyse konie (choć po prawdzie, w takim trio grają bodaj pierwszy raz!), zatem każdy pomysł skutecznie wprowadzają w stan realizacji. Zmiany tempa, metod frazowania, stylu improwizacji – raz za razem, w mgnieniu oka (i ucha). Wonderful! W okolicach 9 minuty, jakże piękny przystanek! Kontrabas drży, saksofon piszczy, perkusja zaś staje się na moment wielką orkiestrą talerzy. Rwane frazy Butchera, jakże wyrafinowane. Muzycy tak zwinnie się imitują, iż recenzent ma problemy ze wskazywaniem źródła dźwięku. Tempo jest tu pogrzebowe, zatem mnóstwo czasu na niuanse brzmieniowe. Edwards zrywa podłogę, prawdziwy nalot dywanowy! Butcher skowycze i woła na ratunek! Sanders i jego talerze w stanie rezonującego orgazmu! Soczysta dynamizacja - trudno o lepsze rozwiązanie dramaturgiczne w tej właśnie chwili! A Butcher, jak to ma w zwyczaju na każdej prawie płycie – znów jest w stanie zaskoczyć nowym dźwiękiem, czy barwą brzmienia! Czwarty, krótki numer, choć wcale nie relaksacyjny – kojenie nerwów po Piaskowym Tańcu (tytuł poprzedniego odcinka) idzie jak po grudzie, bo muzyków rozsadza energia kinetyczna. Urywane frazy, przepychanki, drobne swawole. Nieźle hałasują w ramach tego ukojenia. No i finalny, piąty fragment – znów jakby szczypta akustycznego noise & industrial! Globalny atak fonii!Doskonałe! Z kajetu recenzenta: ta płyta na ogół toczy się dość powoli, ale jest gęsta od emocji, leje się jak niestygnąca lawa. Improwizacja potrafi wręcz stanąć w miejscu, głęboko się zawiesić, by po chwili nieśpiesznie ruszyć w kolejną podróż. Sanders i Edwards są bardzo szeroko rozstawieni, pozostawiają dużo przestrzeni saksofoniście, a ten nie marnuje choćby chwili. No i to perfekcyjne brzmienie! Na ostatnie dźwięki, zwyczajowe wybrzmiewanie z detalami na gryfie i dyszach.

Miejsce zwie się Offene Ohren. Jesteśmy w Monachium, pod koniec stycznia 2015 roku. Na scenie trio smyczkowe pod nazwą własną Trio Kimmig-Studer-Zimmerlin oraz John Butcher. Pod względem instrumentalnym rzecz ma się następująco: skrzypce, kontrabas, violoncello oraz saksofon tenorowy naprzemiennie z sopranowym. Koncert podzielony na cztery odcinki (wypauzowane), potrwa czterdzieści pięć minut i tyleż sekund. Dostarcza Leo Records pod tytułem Raw (2016).

Suchy saksofon i iskrzące się trzy strunowce – to punkt wyjścia do niezwykłej przygody akustycznej, która wiedzie trzech muzyków, osadzonych we współczesnej kameralistyce, na manowce istotnie uwolnionej improwizacji. A przewodnika mają prawdziwie diabelskiego! Komórkowa narracja, pytania i odpowiedzi, celne riposty i soczyste niedopowiedzenia. Artystyczny konsensus osiągnięty zostaje ledwie po kilku minutach dźwiękowych przymiarek. Jakby całe życie tylko razem, we czterech muzykowali. Improwizowana kameralistyka na styku z pro-jazzowym saksofonem. Zmiany tempa, trybu narracji, splatają się ze sobą i udanie konweniują. Muzycy lubią ciszę i zadumę, nie stronią jednak od ostrych dźwięków na krawędziach swoich instrumentów. Akcenty zawahania, tłumione emocje i wewnętrzny ogień piekielny. Walka przeciwieństw z dobrym efektem dla skupionego odbiorcy. W 12 minucie startuje drobna eskalacja pod dyktando Butchera. Strunowce nie mają jakichkolwiek problemów poznawczych. Baa, nawet potrafią przejąć inicjatywę. Fragment drugi zaczyna się złowieszczą ciszą. Rodzaj sonorystyki, która nabiera barw z upływem czasu. Taniec na strunach i dyszach, w wysokim rejestrze. Ptasia artykulacja na kontrabasowym stelażu. Wytrawne, czerwone wino! A galopada na finał, przepyszna! Trzeci interwał toczy się wedle podobnego scenariusza, co poprzednie. Suche sonore saksofonu na tle perkusyjnych strun w stanie drżenia. John sięga po sopran, a to dobrze wróży tej improwizacji. Dużo kreacji na strunach, nie mało emocji w wąskiej tubie dęciaka. Modulowany sound jako zaskoczenie. Sporo dźwięków w oparach ciszy, choć swąd eskalacji snuje się po sali koncertowej. Jednak ostatnie sekundy iskrzą emocjami i ładunkiem fonii. Gwałtownie, raptownie, dotkliwie! Czas na finałowe 5 minut tego koncertu. Start wprost z gryfów strunowców, czystym tembrem, a tuż obok nieco zawadiacki tenor. Opowieść snuje się minimalistycznie, sound by sound. Szczypta oniryzmu spod smyczków, pięknych, zrównoważonych emocjonalnie pasaży i mikroetiud. Saksofon też jakby płynął po wezbranej rzece. Ostatni dźwięk nie pozostawia złudzeń, co do wartości tej rejestracji. Wyśmienite! Delicious!

Jakże trafna ptasia konotacja zawarta w tytule płyty! Skowronek w rozkwicie! Baa, nawet trzy skowronki. Ale do rzeczy: Antwerpia, dwa dżdżyste, marcowe dni w Belgii, w roku 2013, okoliczności studyjne. Trzech muzyków. Dwaj weterani, mistrzowie gatunku z Anglii – Paul Lytton na perkusjonaliach i John Butcher na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz skromny aspirant z tejże Antwerpii – Joachim Badenhorst na klarnetach i saksofonie tenorowym. Osiem fragmentów z tytułami, 47 minut i krążek Nachtigall. Wydawcą jest Klein Records, label założony przez ostatniego z muzyków, właśnie na potrzeby wydania efektów fonograficznych sesji z dumnymi synami Albionu (2013, numer katalogowy 001). A w środku prawdziwie ptasia eksplozja!

Zaczynamy od trzyczęściowej suity! Burczenie, syczenie, cmokanie, smoła w ustach. Dwa dęciaki na przeciwległych flankach i żywe, jak srebro, perkusjonalia po środku. Prawdziwie owadzi świat improwizacji! Mikroeskalacje na skrzydłach, motyle i świerszcze. A Lytton chytrze dynamizuje poczynania Butchera i Badenhorsta. Czyni to w zasadzie od pierwszej do ostatniej minuty. I to jak! Noże i widelce, szczotki, mopy i chusteczki jednorazowe! W międzyczasie pyskówka dęciaków i świetna puenta klarnetu. Drugą część suity stempluje klarnet, czyniąc próby melodyzacji tej wciąż filigranowej improwizacji. Wygładzanie kantów, wytłumianie emocji. Rozszerzone techniki artykulacji ze strony Butchera – dodaje bystry recenzent! A Lytton tworzy dynamiczne sytuacje na potęgę! Skutek? Kolektywna eskalacja, niczym czołg. Trzeci utwór zaczyna się introdukcją perkusjonalną, w którą wkleja się Butcher na sopranie, mając melodię między zębami. Badenhorst powraca w czwartej minucie i szorstko imituje starszego kolegę. Czwarty odcinek – aż gęsto od dźwięków! Ale wszystkie one lekkie, swobodne, akustycznie drobne w dotyku. A Lytton podpowiada, inspiruje. Wiedzie pozostałych na pokuszenie dynamiką swoich działań. A oni, gdybyście zapytali, bardzo subordynowani, ale równie kreatywni. W piątym, szóstym i siódmym fragmencie (wszystko to miniatury) znów perkusjonalista tyczy szlak bojowy. Na flankach konkurs piękności. Kto zagra ładniej dla oka, piękniej dla ucha. Sonorystyczne wzmagania. Rodzaj suchej ballady free improv. Od ciszy do głośnych ekspozycji. Świetny tembr Joachima, niegorszy Johna, choć bardziej … perkusjonalny. Wreszcie dziewięciominutowy finał – dęciaki delikatnie się imitują. Lytton stawia im stemple na czole i pyta o pogodę. Szczypta udanego kolektywizmu w trybie bezmelodyjnym. Ach, te suche dysze! Spokojna narracja, pojedyncze, intrygujące dźwięki na bokach. I znów ten szaleniec Lytton! Czym byłaby ta płyta bez jego permanentnego stawiania na baczność kolegów, pozostanie pytaniem retorycznym. Na finał powraca klarnet basowy i komentuje wyczyny starszych (ci śmiało mogą się rewanżować szerokim wachlarzem komplementów - Joachim brnął przez to nagranie na pełnych prawach!). A galopada na ostatniej prostej, to już tylko wyjątkowo udana puenta całej, jeszcze lepszej płyty!