Krótka rzecz o I Konkursie Skrzypcowym im. Zbigniewa Seiferta

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

A to Polska waśnie. Mieliśmy wspaniałego skrzypka, wielkiego muzyka Zbigniewa Seiferta. Artystę, który obrósł legendą i którym, jak to my Polacy nieustannie głodni docenienia, uwielbiamy się chwalić ilekroć temat rozmowy wkracza na rolę skrzypiec w światowym jazzie. Zaraz po tym, jak już go wychwalimy pod niebiosa, co zresztą słuszne, mamy w zwyczaju popadać w nasz ulubiony spleen i ponarzekać, że poza małymi wyjątkami, świat od Seiferta się odwrócił i nie chce udostępnić ludzkości słynnych amerykańskich płyt naszego narodowego bohatera.

Tymczasem, rozpięci pomiędzy narodową dumą i tendencją do utyskiwania, przez 35 lat, dokładnie prze dwa lata dłużej niż żył sam Seifert, nie potrafiliśmy doprowadzić do sytuacji, w której postać Zbigniewa Seiferta mogłaby zaznaczyć się w naszym współczesnym życiu muzycznym, w naszej kulturze, inaczej niż tylko jako legenda sprzed lat. Nie ma jak inaczej tego określić jak hańba, którą na reszcie jest szansa z siebie powoli zmywać. Owszem Seifert nie żyje, ale skoro jest tak ważny, a jego muzyka krążąca niemal tylko w nielegalnym obiegu tak niezwykła, to może czas najwyższy, aby pojawił się konkurs skrzypcowy jego imienia.

I pojawił się, ale od pomysłu do efektu potrzeba było aż pięciu lat i starań, które biorąc pod uwagę rangę nazwiska, wydają się zatrważająco długim okresem. Aneta Norek, autorka książki o Zbigniewie Seifercie, prezes fundacji jego imienia oraz Wiceprzewodnicząca Rady Miasta Krakowa dr Małgorzata Jantos w końcu postawiły na swoim. Mamy Konkurs im Zbigniewa Seiferta, co więcej jego pierwsza edycja z sukcesem zakończyła się tydzień temu. Pisaliśmy o wynikach tego skrzypcowego turnieju trochę, informowaliśmy ile było zgłoszeń, kto się zgłosił, kto przechodził z etapu do etapu, w końcu też w czyje ręce poszły nagrody, szczególnie ta pierwsza, zresztą niebagatelna, bo w wysokości 10 tys. EURO. Nie pisaliśmy jednak, że doprowadzenie do szczęśliwego finału wcale nie odbyło się bez trudności. Okazało się, że Fundacja im. Zbigniewa Seiferta aplikująca do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o wsparcie tej koniecznej dla polskiej kultury inicjatywy wcale nie musi spotkać się ani ze zrozumieniem, ani nawet życzliwością, że o aplauzie nie wspomnę.

W normalnym kraju można byłoby zakrzyczeć hańba! Tu jednak okazuje się to raczej codzienność. Konkurs im. Seiferta widać z perspektywy urzędniczo-politycznej okazał się pomysłem niewystarczająco dobrym, żeby warto byłoby mu sekundować, podobnie zresztą jak wiele innych przedsięwzięć, jazzowych. Co gorsza, gdyby nie, nazwijmy to lobbing, m.in. pani Urszuli Dudziak być może w dalszym ciągu nie doczekalibyśmy się jego realizacji. Ile w tym prawdy nie wiem, ale przyglądając się działaniom urzędników, nie zdziwiłbym się gdyby była to sama prawda.

Spośród wszystkich zgłoszeń, a było ich ponad 60, do półfinałów, otwartych także dla publiczności, zakwalifikowało się dziesięcioro skrzypków. Jason Nick z USA, Klemens Bittmann z Austrii, Katalończyk Apel-les Carod Requesens, Tomoko Omura z Japonii, Słowak Roman Jánoška, Szwajcarka Eva Slongo oraz czterech Polaków Bartosz Dworak, Łukasz Górewicz, Dawid Lubowicz oraz najmłodszy z nich Stanisław Słowiński. Wszyscy obecni już na jazzowej scenie i w swoich krajach wielokrotnie nagradzani. Ich recitale, obowiązkowo składające się z jednej kompozycji Zbigniewa Seiferta i dwóch utworów dowolnych, standardów, bądź kompozycji własnych, były tak naprawdę tym, co w całym konkursie było najbardziej interesujące i warte uważnego śledzenia. Były też czasem kiedy rodził się werdykt jury, który dzisiaj poszedł w świat. Niestety półfinały i finał nie przykuły uwagi zbyt licznej publiczności, zarówno w gronie melomanów jak i dziennikarzy. Szkoda, ale być może niekoniecznie jest się czemu dziwić. Do Europejskiego Centrum Muzyki im. Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach nie jest wcale aż tak bardzo blisko. Nawet z Krakowa. A polski słuchacz nie ma przecież w zwyczaju ruszać się poza miasto, aby zażywać kultury. Tym nie mniej sądzę, że warto było znaleźć czas nie tylko na wielką galę w Krakowskim Centrum Manggha, bo możliwość obserwowania zmagań muzyków w toku konkursu to znacznie bardziej pasjonujące i barwne zdarzenie niż nawet bardzo ekskluzywny i doniosły koncert laureatów.

Bardziej pasjonujące, ale także rodzące pytania. Po co tak naprawdę są konkursy, szczególnie obejmujące dziedzinę jazzową, improwizowaną? Co jest kluczowym przedmiotem jurorskiej oceny? Może warsztat muzyków? Z pewnością, ale też bądźmy też szczerzy, przechodząc sito kwalifikacyjne swoje predyspozycje techniczne, udowadnia się chyba ponad wszelką wątpliwość. Może więc idąc tropem patrona konkursu, Zbigniewa Seiferta, za kluczowe uznamy jak rozumieć trzeba jego muzykę i jak ją grać, aby najbardziej zbliżyć się do oryginału? Też nie sądzę by tak było. Po co wówczas darowana uczestnikom swoboda wyboru utworów innych niż Seifertowskie, po co możliwość prezentacji własnych kompozycji?

Być może zatem konkursy są po to, aby, kiedy już upewnimy się, że uczestnicy dysponują niezbędnymi technicznymi narzędziami i potrafią radzić sobie z dorobkiem ikony wiolinistyki, dowiedzieć się czy potrafią także zaprezentować się jako kreatorzy. Już nie tylko jako instrumentaliści i wyróżniający się studenci historii jazzu i jazzowych skrzypiec, ale nade wszystko artyści, ludzie umiejący technikę i tradycję ponieść dalej, przekuć je na własne rozumienie muzyki i po swojemu przeorganizować świat dźwięków. Tym bardziej, że warunki ku temu były znakomite, bo akompaniujące uczestnikom Audiofeeling Trio Pawał Kaczmarczyka z Maciejem Adamczakiem na kontrabasie i Patrykiem Doboszem na perkusji, zagrało znakomicie i pozwalało na realizację nawet bardzo odważnych pomysłów wykonawczych. Odpowiedzi na te pytania pozostaną chyba ciągle otwarte.

Mimo to właśnie w takie, kreacyjne przeznaczenie konkursów lubię wierzyć, a tym śmielej tę wiarę pielęgnowałem przeczytawszy kto będzie konkursowym jurorem. Glenn Moore – filar i współzałożyciel niegdyś bardzo progresywnej formacji OREGON, z którą Seifert nagrywał, Janusz Stefański – nauczyciel i perkusista, którego wagi w polskim jazzie nie sposób przecenić i który także miał szczęście z panem Zbigniewem muzykować, no i w końcu Mark Feldman jedyny w tym gronie skrzypek, ale za to jaki! Taki, któremu ze zniewalającą łatwością przychodzi grać zarówno muzykę żydowską u boku Johna Zorna, jazzową we własnych formacjach, jak i tę niemal ocierającą się o współczesną kameralistykę, w duetach z żoną, znakomitą pianistką Sylvie Courvoisier.

Jurorski skład budził respekt i powinien sądzę być powodem szczególnych gratulacji dla organizatora, właśnie za to, że udało się takich ekspertów zaprosić. Skład ten dawał także nadzieję, że w toku obrad, to właśnie ten kreatorski aspekt predyspozycji muzyków będzie szczególnie mocno akcentowany. I tu pojawił się kolejny znak zapytania, bardzo wyraźnie widoczny zwłaszcza z perspektywy finałowego koncertu, w którym jurorzy wsparci talentem Pawła Kaczmarczyka zagrali muzykę nie często spotykanej urody. Muzykę bogatą brzmieniowo, napisaną z jednej strony bardzo starannie, ale z drugiej, dającą wiele miejsca na długie i pasjonujące improwizacje. Mającą oddech i daleką od konwencjonalnego jazzu formę. I tu już tylko krok od postawienia wprost prowokacyjnego pytania: jak grając w taki sposób, taką muzykę, z taką przestrzenią dla twórczej wolności możliwe było wydać taki właśnie werdykt?

Nie postawię go jednak, bo przecież mogłoby to zostać odczytane jako próba poddania pod wątpliwość zarówno werdyktu jury, jak i stanowcze umniejszanie talentom i klasie laureatów. Ani jednego, ani drugiego nie chcę robić ot choćby tylko dlatego, że byłby to co najmniej gruby nietakt oraz znaczna niesprawiedliwość. Ale tak jak jury, ja również miałem swoich faworytów, swoje typy i swoje z konkursem związane zawody. Jakie i kogo dotyczyły okaże się w najbliższym czasie, kiedy to mam nadzieję i zwycięzców i w cudzysłowiu przegranych będę mógł zaprosić do wywiadów.

A tymczasem I Konkurs Skrzypcowy im. Zbigniewa Seiferta stał się nareszcie faktem! Za dwa lata jego kolejna edycja. I mam nadzieję, że jego dalsze losy nie będą zależały od urzędniczo-politycznego koła fortuny. Byłoby naprawdę dobrze, bo nadarza się okazja stworzyć bardzo ważny i bardzo potrzebny konkurs, w bardzo ważnej i bardzo potrzebnej dziedzinie.